Bajki

Obłoczek

Na południowym krańcu Krainy Jezior była wielka otoczona ogrodzeniem polana, a na niej stado owiec, nad którymi czuwał Pasterz. Owce pasły się w spokoju, bo wiedziały, że żadem drapieżnik nie zdoła przeskoczyć ogrodzenia. Jednak był wśród nich wyjątek, owieczka o imieniu Obłoczek, która była bardzo ciekawa świata, a poza tym przekonana, że na polanie jest ciasno i nudno. Był jeszcze jeden powód, za ogrodzeniem rosła trawa, która wydawała się Obłoczkowi smaczniejsza niż ta na polanie.

-Pasterzu, otwórz mi bramę, chcę wyjść na świat. Tam jest lepiej i piękniej. No i mają tam smaczniejszą trawę.

-Obłoczku, na świecie za bramą zdarzają się drapieżniki, przed którymi będziesz musiał szybko uciekać, a tamta trawa to trawa zapomnienia – powiedział Pasterz.

-Jakiego zapomnienia? Myślę, że jesteś po prostu zazdrosny. Otwórz mi, bo muszę się przekonać jak jest na świecie.

-Dobrze, jak chcesz, ale pamiętaj, że zawsze możesz wrócić.

Obłoczek z radością wybiegł z zagrody i zaczął jeść trawę, która wydawała mu się najlepsza na świecie. Lecz im bardziej ją jadł, tym bardziej zapominał kim jest oraz skąd i dokąd idzie. Gdy już miał pełny brzuch trawa roześmiała się i powiedziała:

– I co teraz naiwna owieczko? Jestem trawą zapomnienia. Za chwilę zapomnisz wszystkiego. Nie będziesz wiedziała nawet kim jesteś i skąd i dokąd idziesz.

– Rzeczywiście jest tak jak mówisz. Dlaczego mi to robisz? Przecież nic Ci złego nie uczyniłam.

– To kara, jeśli chcesz odwrócić jej skutki, musisz iść daleko do Polarnego Kraju – powiedziała trawa i zniknęła. Obłoczek został sam i powędrował na północ. Szedł tak chyba pół dnia aż nagle zobaczył pięknego ptaka, do którego podszedł i zapytał:

-Czy mógłbyś mi powiedzieć kim jestem?

– Powiem ci, jak ty mi powiesz, ile to jest, siedem razy uncja masła pomnożone przez kawałek chleba?

-Siedemnaście i pół.

-Dobrzrze – zdenerwował się ptak – myyśślałem, że nie zgadniesz. W takim rrrazie i ja ci muszszę odpowiedzieć. Po pierwszsze jesteś tym, kto wart jest przytulenia po drrugie idź słuchając swojego serrrca. Ono zaprrowadzi ccię do domu. Czcześć.

-Cześć – odpowiedział Obłoczek i poszedł rozważając słowa, które przed chwilą usłyszał. Zrozumiał, że ma iść do Polarnego Kraju, ale nie najprostszą drogą, tylko taką, którą go poprowadzi serce, bo dzięki temu uniknie drapieżników i trafi z powrotem do domu. Powtarzał też sobie w myślach słowa, ze jest tym, kto wart jest przytulenia, bo dzięki nim czuł się lepiej i przypominały mu jakąś mglistą postać z przeszłości.

Obłoczek szedł w takim zamyśleniu, że nie spostrzegł na ścieżce niedźwiedzia, na którego nieomal wpadł.

-Hola! – krzyknął niedźwiedź, byłem pierwszy na tej drodze! Gdzie to tak pędzisz młodzieńcze?

– Do Polarnego Kraju.

– Daleka to droga i niebezpieczna. A właściwie, to kim ty w ogóle jesteś?

– Jestem tym, kto jest wart przytulenia. Mógłbyś mi powiedzieć skąd idę? Zjadłem trawę zapomnienia i wszystkiego zapomniałem – powiedział Obłoczek.

– Aaa, skoro jesteś właśnie tym, kto jest wart przytulenia, to powiem ci skąd idziesz. Idziesz z miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, z miejsca, gdzie na początku byłeś tylko w myślach pewnej Ważnej Osoby, a potem dopiero przyszedłeś na świat.

– Dziękuję ci niedźwiedziu. Jesteś najmądrzejszym niedźwiedziem na świecie – powiedział Obłoczek i powędrował dalej. Zrobiło mu się raźniej, więc zaczął sobie pogwizdywać. Szedł tak dobre kilka godzin, gdy na jakiejś polanie ujrzał pasącego się osła:

– Proszę mi tu nie gwizdać, doprawdy nie ma się z czego cieszyć. Życie jest takie prozaiczne – powiedział osioł. Obłoczek zamilkł i nie wiedział, co powiedzieć:

– Pro… jakie jest życie? Nie znałem tego wyrazu.

– I być może nigdy nie będziesz potrafił go wymówić. Stawaj mi tu szybko do raportu. Kim jesteś? – zapytał osioł.

– Jestem tym, kto jest wart przytulenia – odpowiedział Obłoczek.

– Ciekawa odpowiedź. Rzekłbym nawet, że filozoficzna. W każdym razie w moim guście. Gdzie idziesz?

– Do Polarnego Kraju.

– A konkretnie?

– Nie wiem. Wiem tylko tyle, że mam tam iść.

– I kto ci to powiedział? Pewnie trawa?

– Tak, skąd wiesz?

– To w jej stylu. Typowa niewiasta. Nie wspominała ci niczego o słuchaniu swojego serca?

– Nie, to mówił ptak.

-Ptak? Chyba za dużo zadaje się z trawą. No dobrze, widzę, że beze mnie zginiesz marnie. W Polarnym Kraju szukaj Zamarzniętego Jeziora.

– Po co mi ono?

– Zobaczysz, a teraz pozwól, że zajmę się swoim obiadem.

– Dziękuję panie ośle.

– Nie ma za co.

Obłoczek był strasznie ciekawy, dlaczego ma szukać właśnie Zamarzniętego Jeziora, ale osioł nie przejawiał najmniejszej chęci do dalszej rozmowy. Idąc próbował sobie poukładać w głowie wszystko, co usłyszał od trawy, ptaka, niedźwiedzia i osła. Wędrował tak wiele dni i czuł, że każdego dnia powietrze jest coraz chłodniejsze, a Polarny Kraj coraz bliżej. Pewnego dnia przelatywały nad Obłoczkiem dzikie gęsi, więc zawołał do nich:

-Czy to już Polarny Kraj?

– Tak. Jesteś w Polarnym Kraju! – krzyknęły gęsi – A czego tam szukasz?

– Zamarzniętego Jeziora!

– Na szczęście w tej krainie jest tylko jedno jezioro! Nie będziesz musiał się błąkać. Do południa idź przed siebie, potem za wielkim świerkiem skręć w lewo, przejdź przez most na rzece, idź do końca wielkiej równiny, a tam po prawej stronie zobaczysz Zamarznięte Jezioro – powiedziała jedna z gęsi.

– Dziękuję, szkoda, że nie mam skrzydeł tak jak wy.

-Ale masz coś, czego my nie mamy! Żegnaj! – krzyknęły gęsi i odleciały.

Obłoczek uśmiechnął się i poszedł przed siebie. Słońce świeciło, śnieg padał, ptaki śpiewały, a on czuł się szczęśliwy, bo wiedział, że cel jego wędrówki jest już blisko. Rzeczywiście jezioro było tam, gdzie mówiły gęsi. Obłoczek zbliżył się do niego z drżeniem i spojrzał na zamarzniętą przeczystą taflę, w której mógł się przejrzeć:

– To ja, Obłoczek – szepnął. – Zrozumiał teraz w jednej chwili kim jest. Wszystko mu się przypomniało. Zrozumiał jak nigdy wcześniej, że jest Tym Który Wart Jest Przytulenia. Że tym, który go najbardziej kocha jest Pasterz, od którego on uciekł i to w jego myślach był, zanim jeszcze pojawił się na świecie. Że to w zagrodzie wszystko się zaczęło i bardzo chce już do niej wrócić. Powrotną drogę przeszedł bezbłędnie, mimo że nie pytał nikogo z ludzi ani zwierząt o kierunek. Wystarczało mu, że pytał swojego serca.

 

 

Okulary

Widział w sercach wielu ludzi promienie słońca i tęczę. Tak było od niedawna. Pewnego dnia szedł ulicą i chciał umrzeć. Dlaczego? Skrzywdzono go o jeden raz za dużo. Szedł i płakał nie zważając na nic. Potrącał ludzi, a oni potrącali jego. Nie pamiętał, jak długo to trwało. Po jakimś czasie usłyszał czyjś głos:

– Hej człowieku! Chciałbym ci coś dać!

– Jak to dać? – zapytał przez łzy.

– No zwyczajnie, taki prezent ode mnie.

– A kim pan jest?

– Sprzedawcą okularów, ale dla ciebie są w prezencie – powiedział mężczyzna i podał mu okulary.

– Ale po co mi to?

– Weź, widzę, że są ci potrzebne.

-No niech będzie. Nie mam nic do stracenia – powiedział i założył okulary.

Kiedy to zrobił, zobaczył w sercu sprzedawcy wodospad światła. Spojrzał w bok i z kolei w sercu dziwnie ubranego człowieka z bliznami na twarzy ujrzał dziecko, które jakiejś obcej kobiecie niesie jedzenie.

– Ja chyba wariuję – powiedział.

– Nie, to są okulary, dzięki którym widzi się więcej – odrzekł sprzedawca.

– I tak już będzie zawsze?

– To zależy, czy będziesz chciał więcej widzieć.

– Chciałbym chcieć.

– To wystarczy.

– Dziękuję – powiedział i poszedł dalej przed siebie. Od tej pory widział więcej. Czasem gdy spojrzał na kogoś, widział zgodę na zło, innym razem brak wiedzy jak postąpić, jeszcze innym ogromną krzywdę, która wywoływała chęć odwetu. Ale bardzo często widział w spotykanych ludziach kwitnące kwiaty wiśni, jabłoni albo mieniące się światło.

 

Przebiśnieg

– Ta noc nigdy się chyba nie skończy – powiedziała pewna smutna przylaszczka. Rzeczywiście, noc nad lasem, wioską, polami i łąkami trwała już długo,
a końca jej nie było widać. Co się do tego przyczyniło? Najstarsze kwiaty opowiadały, że kiedyś w ich krainie trwał dzień. Pasikoniki skakały,
pszczoły tańczył, biedronki się radowały, a wszystkie kwiaty śpiewały. Było tak dopóki słuchały tego, o co prosił je Wielki Ogrodnik.
Ale któregoś razu mak i kalanchoe postanowiły sprawdzić, czy ogrodnik czegoś przed nimi nie ukrywa. Uznały, że nie posłuchają go w jednej rzeczy i pójdą w miejsce, w które zabronił im chodzić. Kiedy to zrobiły nad całą krainą zapadła nagle noc i zima, a kwiaty przeszył lęk.
– Nie posłuchałyście mnie – powiedział ze smutkiem Wielki Ogrodnik – dlatego ta noc i zima będą trwały, dopóki nie przyjdzie ktoś, kto was uratuje.
Kwiaty zapłakały, a gdy przestały płakać, zauważyły, że liście na ich łodygach opadły. To był pewnie pierwszy skutek wszechogarniającej ciemności i zimy. Kwiaty potrzebują przecież światła i ciepła, żeby żyć. Czas mijał, wiele kwiatów zwiędło. Las, łąkę  i pole okrywała cisza. Nikt nie miał ochoty
na śpiewy, tańce i zabawę. Właściwie nikt też nie wiedział, ile upłynęło już czasu, bo jedyny sposób jego liczenia, czyli następowanie po sobie
dni i nocy, był teraz nieprzydatny. Któregoś razu lotem błyskawicy rozeszła się po łące wiadomość: Nadchodzi ten, o którym mówił Wielki Ogrodnik. Ten, który może przynieść ratunek. Kwiaty, które były tak ogromne,  że ich kielichy wznosiły się ponad chmurami i dzięki temu doszły do ich uszu czasem  jakieś ważne sprawy, twierdziły że to syn Wielkiego Ogrodnika. Mówiły, że on nie tyle  nadchodzi co już przyszedł, rośnie gdzieś
na łące, jest tak delikatny, że aż przeźroczysty i nie ma w sobie nic z nocy. Syn Wielkiego Ogrodnika rzeczywiście żył sobie na łące od niedawna. Był niewielkim przebiśniegiem. Bardzo chciał pomóc innym kwiatom, więc mimo, iż był kruchy i delikatny, nie bacząc na trudy postanowił
przebić się przez śnieg i wyjrzeć na świat. Tak właśnie uczynił, wytężył wszystkie siły i przełamał leżącą na nim śnieżną pokrywę. Kiedy wyjrzał na zewnątrz, był bardzo zmęczony i trochę połamany, ale bardzo szczęśliwy. Wiedział, że światło, które w sobie ma sprawi, że noc ucieknie. Rzeczywiście,
ciemności ustąpiły w jednej chwili. Kwiaty zaczęły się prostować i nieśmiało uśmiechać, a kiedy upewniły się, że nocy  już nie ma ogarnęła je czysta radość.

 

 

 

 

Radość

– Poproszę trzy kilogramy radości – powiedział królik Paweł.

– Proszę – odrzekła wilczyca – kosztują pięć dukatów.

– Nie mam pieniędzy – smutno wyszeptał królik.

– W takim razie poproszę pół kilograma cierpliwości, szczyptę ufności i uncję dobrej woli.

– A to akurat mam – ucieszył się Paweł – proszę bardzo.

– A tutaj twoja radość.

Królik wziął ją ostrożnie i schował do kieszeni, którą miał na sercu. Chciał zanieść ją pewnemu dziecku, które było chore i leżało w szpitalu i tak też zrobił. Zaś ono z radości, że ktoś o nim pamięta i niesie mu radość wyzdrowiało i następnego dnia wróciło do domu. A nasz królik wciąż miał przy sobie trzy kilogramy radości, którą oddał wilczycy, bo nie wiedział, co z nią zrobić. Natomiast ona zwróciła mu cierpliwość, ufność i dobrą wolę, których akurat zaczynało Pawłowi brakować.

 

Filip

Na siedemnastej stronie pewnej starej zakurzonej książki mieszkał średnik o imieniu Filip. Był to nieśmiały, skromny średnik, który zawsze wyglądał tak jakby miał się przed kimś pokłonić. Choć był jeszcze młody, wiedział już sporo o świecie i znał wszystkie znaki interpunkcyjne w swojej książce. One jednak traktowały Filipa z pewną ironią i wyraźnym dystansem, tylko z tego powodu, że był średnikiem. Szczególnie kropki nie ukrywały wobec niego swego lekceważenia:
– Drogi Filipie, jesteś jedynie średnikiem. Cóż znaczy średnik przy nas, kropkach? Jeśli o nas chodzi, to kończymy każde zdanie, mamy swoje stałe miejsce i nikt nie może nas nie używać – pyszniły się. Zaś znak zapytania zapytywał:
– Kto pamięta o czymś takim w zdaniu jak średnik? Phi, średnik to ginący gatunek.
Filip słuchał tych słów z żalem i coraz bardziej pochylał głowę. A w niej krzyczały różne pytania: Czy to prawda, co oni mówią? Czy średniki są kimś gorszym niż kropki i pozostałe znaki interpunkcyjne? W końcu postanowił zapytać o to wszystko swego słynącego z mądrości wujka, który mieszkał na setnej i dziewiątej stronie dzieła ,,Matematyka”:
– Wujku, ciągle słyszę od innych znaków interpunkcyjnych, że z nami średnikami nikt się nie liczy, rzadko nas się używa i nie jesteśmy ważne. Czy to prawda?
– Mój chłopcze – odpowiedział wujek – oczywiście, że nie jest to prawda. Zresztą to, że jest nas mniej nie znaczy, że jesteśmy gorsi. Raczej bardziej wyjątkowi. Poza tym, czy wiesz chłopcze, skąd wywodzi się nasz ród? My średniki bierzemy początek z pierwszych liter, pierwszych znaków, które postawił człowiek swoją ręką. Więc w myśl tego należałoby raczej stwierdzić, że jesteśmy rodem z tradycją, ze szlachetnym pochodzeniem. Nie wierz w to, co mówią ci kropki, przecinki czy inne znaki. I pamiętaj o swojej godności, swoim szlachectwie dziecko. Jeśli będziesz pamiętał o tym wystarczająco mocno, inni zobaczą w tobie literę, nie znak interpunkcyjny.
– Jak mogliby zobaczyć we mnie literę?
– Przekonasz się, jeśli będziesz pamiętał o moich słowach.
Filip podziękował wujkowi za radę i ruszył w powrotną drogę. Kiedy przewędrował las liter i znalazł się w swojej książce, znowu stanął obok swych sąsiadów, innych znaków interpunkcyjnych. Te zaraz zaczęły zadawać Filipowi pytania, które już tak dobrze znał:
– Czy wiesz, że o średnikach prawie nikt nie pamięta? Wiesz, że my jesteśmy o wiele ważniejszymi znakami?
Filip słuchał tego wszystkiego ze spokojem. Wiedział bowiem, że prawda jest inna. Przypomniał sobie słowa wujka o szlachectwie i godności i im bardziej nad nimi myślał, tym bardziej się prostował. A im bardziej się prostował, tym bardziej zaczynał przypominać literę ,,i”. Inne znaki widząc, co się dzieje, mówiły coraz ciszej i ciszej, i z coraz mniejszym przekonaniem. W końcu zamilkły wszystkie, a Filip stał teraz prosty, wysmukły i dumny. I w niczym nie przypominał już dawnego Filipa, który wyglądał jakby miał zaraz się przed kimś pokłonić.

Szczęście

Dawno temu, w czasach, kiedy dinozaury chodziły jeszcze w kapeluszach, w wiosce na południu krainy Lanpopipomo urodził się chłopiec, którego nazwano imieniem Mateusz. Miał on wielkie niebieskie oczy i jasne kręcone włosy. Mieszkańcy wioski uważali go za niespokojne, wiecznie zadziwione dziecko, którego trzeba unikać z powodu niełatwych pytań, które zadaje.
Kiedyś Mateusz usłyszał, jak ktoś składał jego rodzicom życzenia, mówiąc że życzy im szczęścia.
– Co to jest szczęście? – zapytał człowieka, o którym mówiono, że jest najmądrzejszy w całej okolicy.
– To coś, czego nie widać, ale gdy już to masz, jesteś pewien, że to właśnie szczęście – usłyszał odpowiedź.
– A gdzie mieszka szczęście? – zapytał chłopiec.
– Niektórzy mówią, że tam gdzie słońce.
– W takim razie poszukam szczęścia. Myślę, że kiedy dowiem się, gdzie ono mieszka, zrozumiem też czym jest – powiedział Mateusz i wyruszył w drogę za słońcem.
Wędrując tak zauważył zmierzającą w jego kierunku kobietę niosącą na rękach dziecko.
– Czy pani wie, co to jest szczęście?
– Szczęście jest wtedy, kiedy czujesz się jakby cię ktoś przytulał, chociaż nikt cię nie przytula.
– Aha, dziękuję pani. Bo jeśli o mnie chodzi, to właśnie szukam szczęścia.
– W takim razie powodzenia chłopcze – uśmiechnęła się kobieta i poszła w swoją drogę.
Po kilku godzinach marszu, Mateusz spotkał pracującego na polu rolnika.
– Czy wie pan, czym jest szczęście? – zapytał.
– Szczęście to miska strawy i wygodne łóżko – powiedział rolnik.
– Dziękuję za pomoc panie rolniku, ale mnie to nie wystarcza – odrzekł na to Mateusz i ruszył w dalszą drogę. Chłopiec szedł już dość długo, w każdym razie na tyle długo, że Ty mógłbyś przez ten czas zjeść całą górę czekolady, gdy zauważył daleko przed sobą wielkie miasto.
– Co to za miasto? – spytał pierwszą napotkaną osobę.
– Nasze miasto jest Miastem Uczonych.
– W takim razie pewnie wiecie, co to jest takiego szczęście?
– Dlaczego mielibyśmy nie wiedzieć, oczywiście, że wiemy.
– Więc co to jest szczęście?
– Jeśli o mnie chodzi, to nie powiem ci tego, nie mam teraz przy sobie odpowiedniej książki, ale mój znajomy jest bibliotekarzem królewskim. On na pewno ci to wytłumaczy. Idź do tamtego wielkiego pałacu i zapytaj o Ambrożego, znanego uczonego i bibliotekarza – odpowiedział mieszczanin i poszedł sobie.
Mateusz stanął niebawem przed Ambrożym i poprosił, aby wyjaśnił mu, czym jest szczęście.
– Mój chłopcze, ja jestem przede wszystkim uczonym, otóż mam tu pewną księgę, w której jest napisane, co to takiego jest szczęście. A więc szczęście to pewien stan umysłu, kiedy to podmiot poznający uznaje okoliczności, w których się znajduje za pozytywne do tego stopnia, że wywołują one u niego uczucie szczęścia – powiedział smutno bibliotekarz.
– Aha – odpowiedział prawie tak samo smutno Mateusz – czy to rzeczywiście takie skomplikowane?
– Inaczej nie umiem ci tego wyjaśnić. Ale gdybym mógł, ruszyłbym w drogę i poszukał szczęścia. Niestety jestem uczonym, muszę zajmować się książkami.
– Ach, no tak… Ja jestem Mateuszem i muszę znaleźć szczęście – powiedział Mateusz i ruszył za słońcem. Postanowił przy tym więcej nie pytać nikogo z ludzi, czym jest szczęście, tylko dotrzeć za słońcem do krainy, w której szczęście mieszka. Szedł przez wiele dni i spotkało go wiele przygód. Któregoś dnia pomyślał:
– Szczęście musi być bardzo daleko, skoro przez tak długi czas w ogóle nie przybliżyłem się do słońca.
Jednak w tej samej chwili zauważył na horyzoncie znajomy dom. A gdy zbliżył się jeszcze bardziej, zobaczył swojego ojca i poczuł jakby ojciec głęboko się wzruszył i przytulił go, chociaż był od niego jeszcze daleko. Przypomniał sobie wtedy słowa kobiety, którą kiedyś spotkał i pomyślał, że wie już czym jest szczęście.

 

Pokora
W pewnej bardzo grubej książce było mnóstwo mądrych i trudnych wyrazów. Czasem nawet spierały się one ze sobą o to, kto jest z nich najważniejszy.
– Ja jestem najbardziej skomplikowanym wyrazem świata – powiedziała Ambiwalencja.
– Phi, chyba kpisz – odrzekła Hermeneutyka.
– W porównaniu ze mną jesteście banalne – skwitował Symbolizm.
– Właściwie to wszystkie jesteśmy wspaniałe – powiedziała pojednawczo Astronautyka – każde z nas zawiera w sobie głębokie i mądre treści. Można by długo mówić, a i tak nie wyczerpałoby się ich wszystkich.
– Niestety, nie wszyscy to doceniają, a czasem wręcz tu przeszkadzają – rzekła znacząco Biotechnologia.
– Kogo masz na myśli? – zapytała Ambiwalencja.
– No wiesz, tę która zamiast chodzić po rozum do głowy, chodzi nie wiadomo po co do serca. Wiecie o kim myślę. Niby jej nie ma a jest. Na przykład jest między nami i oddziela nas od siebie zawsze wtedy, kiedy piszący nas autorzy chcą zrobić odstęp – odpowiedziała Hermeneutyka.
– Tak, śmieszna jest. Wypadałoby ją w końcu jakoś nazwać – zaproponował Symbolizm.
– Nazwijmy ją jakoś brzydko. Chodzi do serca, serce po łacinie to ,,cor”. Chodzi po ,,cor”, więc nazwijmy ją Pokorą – zaproponował Racjonalizm.
– To świetna nazwa! – cieszyły się słowa.
– Hej ty, Pokora! Nazwaliśmy cię w końcu! – krzyknęła Pycha.
– Jesteś inna! Jesteś niepotrzebnym odmieńcem! – krzyczały wyrazy, a echo tych okrzyków wracało do nich.
Milczenie Pokory tak bardzo im się nie podobało, że postanowiły w końcu wypędzić ją z książki. Zebrały się razem i zaczęły wykrzykiwać:
– Nie potrzebujemy cię tu! Lepiej po dobroci odejdź stąd! W przeciwnym razie będziemy musieli cię wygonić!
Pokora swoim zwyczajem nie odrzekła nic na te słowa, tylko poszła przed siebie. Ale od tamtej pory ludzie po książkę sięgali coraz rzadziej i rzadziej. Zaszły w niej bowiem jakieś niezrozumiałe zmiany. Nie wiadomo było, gdzie kończy się jeden wyraz, a zaczyna drugi. Kiedy czytało się książkę, wszystko brzmiało jak na przykład ,,srqrfksazxvgsdfsrwe”. Taka książka do niczego nie była nikomu potrzebna, więc któregoś dnia ktoś wyrzucił ją do piwnicy razem z innymi zbędnymi rzeczami. Od tamtej pory nikt jej już nigdy nie czytał.

Serce
Na starym strychu stały stare zapomniane drzwi. Skrywały one pewną tajemnicę, o której mało kto wiedział, bowiem przez ich dziurkę od klucza można było zajrzeć w ludzkie dusze. Czasem, gdy ktoś spojrzał w jedną z nich, widział równiny całe w śniegu, pełne spokoju i cichego wiatru. Innym razem jakaś dusza tylko gdzieniegdzie była przyprószona śniegiem, a na większej jej części widniała ziemia. Jeszcze inne dusze były jak noc i niczego w nich nie dawało się zobaczyć. Dziurka na klucz była nietypowa jeszcze z innego powodu, kształtem przypominała serce.
Któregoś razu na strychu zjawił się ktoś, o którym już niejedna mysz strychowa wspominała, że od jakiegoś czasu się zbliża. Podszedł on do drzwi i zajrzał przez dziurkę od klucza. Patrzył długo i czasem śmiał się, czasem nic nie mówił, a czasem płakał. Pchnął drzwi, ale okazało się, że są zamknięte. W końcu krzyknął:
– Jest tam kto?
– Jest nas tu wiele. A ty kim jesteś?
– Ja po prostu jestem. Otworzycie mi?
– Nie znamy cię – odpowiedziała jakaś całkiem pozbawiona śniegu dusza.
– Otwórzcie ! Proszę was! – powiedział przybysz i począł pukać do drzwi – Ja sam nie mogę otworzyć, tu nie ma klamki, a drzwi są zamknięte. Niektórzy z was są cali w ziemi i umierają w ciemnościach! Nie mogę na to patrzeć!
– Chciałbym ci otworzyć, ale nie mogę. Nie potrafię się stąd ruszyć – powiedział ktoś.
– Czuję, że masz dobre serce. Mimo to boję się ci otworzyć. O właśnie, serce. Czy od twojej strony dziurka od klucza też ma kształt serca? – zapytała inna dusza.
– Tak – odpowiedział przybysz.
– Ale dlaczego właśnie serca? Pierwszy raz widzę takie drzwi.
– Już wiem dlaczego – powiedział przybysz i uśmiechnął się – mam pomysł.
– Co chcesz zrobić? I tak nie jesteś w stanie nam pomóc – mówiły niektóre dusze – Słyszysz nas? Dlaczego nic teraz nie mówisz?
W końcu zamilkły wszystkie. Chyba również dlatego, że zauważyły, iż zaczął padać śnieg i wypełnił sobą wszystkie ciemne miejsca. Były tym zjawiskiem tak zachwycone, że dopiero po dłuższym czasie spostrzegły kolejną zmianę. Nawet po wielu latach od tego zdarzenia nie mogły sobie przypomnieć, w którym dokładnie momencie drzwi uchyliły się. Najważniejsze było jednak to, co znajdowało się w miejscu, gdzie powinien być klucz. Było to serce przybysza.