Skecze i opowiadania satyryczne

 

Monolog, który spodobał się kabaretowi Czyści jak Łza:

 

 

Pamiętnik profesora Filipa Durszlaka (fragmenty)

Filip Durszlak, niesprawiedliwie zapomniany chemik-wynalazca, to człowiek, którego prześladuje pech niemal permanentny. Po tym bowiem, jak ukazały się jego wielojęzyczne dzieła zebrane, z których świat zaczął dowiadywać się o jego genialnej teorii alkoholi wtórnie destylowanych, światowe media obiegła informacja, iż znaleziony na jakimś starym strychu pamiętnik profesora w dziewięćdziesięciu procentach uległ zniszczeniu w pożarze Muzeum Destylacji. Poniżej zamieszczamy ocalałe fragmenty pamiętnika.

W swej krótkiej i pełnej absurdów młodości byłem wszystkim: poganiaczem mułów, koniem, na którym jechał kiedyś Napoleon, ośmiokilogramowym arbuzem, który wyrósł nielegalnie na polu pszenicy w kołchozie „Nadieżda” i nie mogąc wylegitymować się odpowiednim pozwoleniem, został skazany na dziesięć lat gułagu za pasożytnictwo społeczne i szpiegostwo przemysłowe, tatą Kazika, dziadkiem Małysza, lufą czołgu „Rudy 102”…

Gdy osiągnąłem szesnaście wiosen, posłano mnie do technikum kolejarskiego. Przez osiem semestrów uczyłem się na przykład, jak kasować bilety, ale mimo, że byłem pilny, to nauka ta poszła w las. Spotkałem ją kilka lat później, zbierając grzyby w Borach Tucholskich. Błąkała się głodna i wychudzona, mówiła coś o niewdzięczności i wykrzykiwała rewolucyjne hasła z epoki dzieci-kwiatów. Oczywiście kolejarzem nigdy nie zostałem. Już wtedy budziły się we mnie ambicje naukowe. Postanowiłem zdawać na studia chemiczne i w ogóle rozwijać się intelektualnie. W tamtych latach często zdarzało się, że chodziłem po rozum do głowy, lecz przeważnie nie mogłem go tam zastać.

Studia mijały mi bardzo pracowicie. Założyłem trzy kabarety, dwie plantacje pomidorów a także aż dziewiętnaście razy wyjechałem do Paszk Małych w ramach walki z analfabetyzmem i zabobonem.

Po ukończeniu uniwersytetu przez jakiś czas pozostawałem bez pracy. Wtedy to właśnie wystąpiłem w słynnym westernie psychologicznym „Nie wierzę politykom.” Niebawem zagrałem również epizod w reklamie pasty do zębów „Colgate – Watergate,” gdzie stworzyłem porywającą kreację pewnej ekscentrycznej bakterii próchnicy. W międzyczasie wydałem też swą debiutancką książkę „Ładunki jąder atomów „Vin de table”, a rozpraszanie ich cząstek alfa” (roboczy tytuł „Pije Kuba do Jakuba”), która tak intensywnie mieniła się znaczeniami, że ci, którzy ją czytali tracili wzrok.

Zachęcony sukcesem tego dzieła, postanowiłem poświęcić się teoriom w nim wyłożonym. Zgromadziłem wokół siebie podobnych mi pasjonatów. Wespół z nimi założyłem Stowarzyszenie Trzeźwych Inaczej. Stowarzyszenie prężnie się rozwijało i przyjmowało nowych członków. Ja sam, wraz z najbliższymi współpracownikami, wiele lat poświęciłem na badanie zagadnienia nazwanego przeze mnie teorią alkoholi wtórnie destylowanych. Patent destylowania, jak i jego wzorzec znajdują się obecnie w Sevres pod Paryżem.

Mym najbliższym asystentem, przez wszystkie te lata badań naukowych wspierającym mnie i podtrzymującym na duchu, był Wood Ka, zamerykanizowany Japończyk, prezes pewnego elitarnego klubu jachtowego. W chwilach słabości zwykł on opowiadać dzieje klanu Ka. Twierdził na przykład, że babka jego babki miała mieć romans z samym cesarzem Napoleonem, ale on akurat dostał kataru i w ostatniej chwili się rozmyślił.

Po opracowaniu wspomnianej teorii postanowiłem zająć się jej popularyzacją. Planowałem cykl pokazów, które odbyłyby się na całym świecie. Pokazy te niechybnie przyniosłyby mi wielką sławę, gdyby nie Piotrek Niepij, mój dawny kolega ze szkolnej ławy. Ów łotr, hultaj, mąciwoda i wszetecznik, a na dodatek samozwańczy profesor chemii, na łamach „Młodego Chemika” śmiał zakwestionować rewelacyjną teorię alkoholi wtórnie destylowanych i nazwać ją quasi-naukową. Wyzwany przeze mnie na pojedynek, wymówił się niecierpiącą zwłoki koniecznością posprzątania pokoju i obowiązkiem zabawy w chowanego z kolegami z bloku (podobno wcześniej im obiecał).

Jego heretyckie poglądy odparłem dzielnie w głośnej polemice „O wtórnej wtórności alkoholi alkoholowych, na Piotra Niepija zarzuty odpowiedź”, przedrukowanej później we fragmentach w wielu czasopismach specjalistycznych. Heretyk Niepij odpowiedział grafomańskim i niekompetentnym, pełnym elementarnych błędów tekstem „Tralalala, co ty powiesz”.

Na skutek szkodliwej i wynikającej ze zwyczajnej zazdrości działalności Niepija, wokół mej osoby powstała zmowa milczenia i niechybnie ominął mnie Nobel. Musiało upłynąć jeszcze wiele lat, zanim poczęto choć trochę doceniać mój ogromny wkład w dorobek myśli ludzkiej. Pewnym tego znakiem była powieść dydaktyczna „Stefan Poprawniak nie przespał okazji II”, która się wówczas ukazała. Bohaterem owego dziełka byłem ja sam, ale przez skromność kazałem zmienić imię i nazwisko.

Obecnie jestem w trakcie pisania utworu zamykającego cykl przygód Poprawniaka noszącego tytuł „Stefan Poprawniak. Ostatnie starcie”. W dziele tym sam w pojedynkę rozprawiam się z inwazją kosmitów na naszą planetę. Walczę dzielnie, przepędzam ich gdzie pieprz rośnie (chyba w Argentynie?), przewracam się ze zmęczenia, a potem żyję długo i szczęśliwie.

Poza wydawaniem wiekopomnych powieści, czas zajmują mi nadal bardzo żmudne doświadczenia i publikacje ich efektów – wszystko to niewątpliwie zapisze mnie złotymi głoskami na kartach Historii. Nie mogę się już tego doczekać. Sławo przybywaj ! Wczoraj w nocy śnił mi się mój pomnik.

,,Procesy pomidoryzacji w Polsce i na świecie.” Praca napisana pod kierunkiem doc. dra Edmunda Żołądkowego

Niniejsza praca jest ogólnym ujęciem problemu pomidoryzacji stającego się z dnia na dzień zagadnieniem coraz bardziej palącym. Omówiony tu proces nie dzieje się sam z siebie, ktoś musi nim kierować. Proces pomidoryzacji kierowany jest przez Hilarego Pompkę, szefa podziemia pomidorystów. Człowiek to dosyć groźny i niebezpieczny, aczkolwiek bardzo sympatyczny, kiedy go podrapać w duży palec prawej nogi. Nie dajmy się jednak zwieść, nie dajmy się przechytrzyć. Miejmy się. Na baczności – ma się rozumieć.

Hilary Pompka lubi kanapki z żółtym serem, wschody słońca (wtedy piszą mu się najlepsze wiersze), bajki dla dzieci, filozofię Heraklita a także swoją pracę. Najbardziej zaś ze wszystkiego lubi własną poezję. Spośród wielu poetów, którzy chodzą czy chodzili po ziemi, ceni tylko siebie. W dawniejszych czasach cenił przez tydzień twórczość Borgesa, ale ponieważ niełatwo wymawiało mu się nazwisko tego poety, musiał z cenienia zrezygnować. Obecnie utrzymuje, że nikt taki nigdy nie istniał.

Chociaż Pompka jest szefem podziemia pomidorystów, to poniższy tekst dotyczy raczej działalności jego ludzi (on tylko rzuca pomysły, na akcje nie chodzi, wymawia się zrzędzeniem żony i niskimi zarobkami).

Pomidoryści (zwani też złośliwcami pospolitymi – łac. puweritis certes) występują w licznych skupiskach na skrajach lasów, podmokłych łąkach, leśnych polanach i w kioskach ,,Ruchu.” Charakteryzują się szczeciniastą czupryną, wrednym charakterem oraz nosem. Przeciętny pomidorysta posiada jeden nos, zamożniejsi trzy a nawet cztery. Kiedy chwycić takiego za ucho, drze się wniebogłosy lub śpiewa ,,Cała jesteś w skowronkach”. Pozostawiony samemu sobie, pochlipuje z cicha i odgraża się. Należy wówczas wziąć go delikatnie w dwa palce, skierować twarzą ku północy i powiedzieć ,,szafa” albo cokolwiek w staro-cerkiewno-słowiańskim. Przechodzi jak ręką odjął. Oswobodzony zaczyna truchtem biec w kierunku najbliższej kratki ściekowej. Jeden z nich zapytany kiedyś, dlaczego to robi, odparł : ,,Aby tam dokonać żywota”. Łgał oczywiście, bo oni zawsze łgają. Tak naprawdę, to leciał czym prędzej poskarżyć się swojemu szefowi. Biegnąc klął cicho pod nosem, dziwnie zmiękczając twarde spółgłoski.

Kiedy pomidorysta poskarży się już zwierzchnikowi, wówczas ten zwołuje naradę, która kończy się wnioskiem, iż w odwecie za zniewagę trzeba zwiększyć proces pomidoryzacji. Wspomniany proces odbywa się na różne sposoby. Tu zostaną omówione tylko te najważniejsze. Powszechnie uważa się, że polega on głównie na podstawianiu nóg ludziom pędzącym do sklepu na właśnie ogłoszoną promocję. Jednak autor tej pracy, po wielu latach badań i żmudnych doświadczeń, doszedł do wniosku, iż w poruszanym problemie najważniejsza jest inna sprawa. Skromnym zdaniem autora, pomidoryzacja, proces pomidoryzacji polega przede wszystkim na krzyczeniu za przejeżdżającą rowerzystką lub rowerzystą: ,,Koło się Pani/Panu kręci !” Człowiek tak zagadnięty zazwyczaj postanawia sprawdzić, czy rzeczywiście. I wychyla się, aby spojrzeć na koło. W efekcie tego na ogół przewraca się. Pomidorysta chichocze z radości i odnotowuje udane trafienie w specjalnym dzienniczku, który nosi na szyi. Właściwie jest to niewielkiego formatu zeszycik w żółte motylki i niebieskie kółeczka. Za każde trafienie dostaje on pięć złotych. Większość pomidorystów przepija wszystko natychmiast w najbliższej knajpie. Inni kupują sobie za to lizaki, gumy do żucia czy klocki. Nieliczni postanawiają prenumerować ,,National Geographic”. Znałem kiedyś jednego, który wszystkie zarobione pieniądze wpłacał na SKO. Ale przyszła inflacja i wszystko mu zeżarła, a on nie potrafił się z tym pogodzić. Rzucił się więc w dół z najwyższego piętra Pałacu Kultury. Na szczęście zapomniał właśnie o istnieniu grawitacji (g = 9,81) i poszybował w górę. Od tamtej pory go nie widziano. Jedni tylko kosmonauci z rakiety ,,Sojuz” twierdzili, że mijał ich jakieś pięćset kilometrów od Marsa, z głupim uśmiechem pytając, czy nie mogliby go poczęstować papierosem. Wiadomości tej nie potwierdziły żadne media. (Jedynie rubryka sportowa w ,,Życiu” wspominała coś o najdłuższym skoku w dziejach ludzkości, lecz z braku właściwych przyrządów do pomiaru, musiano zaprzestać rozpowszechniania tej informacji). Mimo to historia stała się powszechnie znana i wiele kobiet na łamach różnych pism towarzysko-matrymonialnych zaczęło zdradzać chęć poznania bohatera (pierwszy człowiek w dresie w kosmosie). Ten, siłą rzeczy, nie odpowiedział na żadne z ogłoszeń. Wprawdzie niektóre kobiety w różnych częściach świata (Tajlandia, Wenezuela, Kiribati, Tonga) utrzymywały, że dostają od niego sms-y z planety Uran, gdzie – jak pisze – żyje mu się dostatnio, wygodnie i w więzieniu (podobno się ustatkował) to ich zazdrosne konkurentki uznały to za przejaw chwalipięctwa.

Inną ciekawą formę pomidoryzacji możemy zauważyć, gdy w pochmurny, chłodny dzień mija nas ktoś ubrany w spodenki i sportową koszulkę, i patrząc w niebo mówi (niby to do siebie): ,,Fiu, fiu ładną mamy dziś pogodę! ”Ta technika jest jednak mało skuteczna i mało przekonująca. Dlatego w ostatnim czasie spotyka się ją coraz rzadziej. Z tajnych źródeł wiadomo, że pomidoryści pracują nad nowymi, ulepszonymi rozwiązaniami mającymi uskutecznić uprawiany przez nich proceder. Jedno z nich rzekomo polega na tym, iż Jarosław Przybłęda, Stanisław Potrawka albo ktoś inny dzwoni do jakiegoś człowieka i pyta się: ,,która godzina?” Ten ktoś odpowiada zazwyczaj zgodnie z prawdą. Wtedy pomidorysta do niego: ,,Aha, więc jednak z dżemem ?” i odkłada słuchawkę. Oczywiście leci zaraz powiedzieć o tym koleżkom, ale większość nie chce mu wierzyć. Nie dostaje zatem pięciu złotych i zrozpaczony przechodzi na wcześniejszą emeryturę, czasem zaczyna interesować się geografią Nowej Szkocji. Jeden z pomidorystów po takim niepowodzeniu podobno przyłączył się do młodzieżówki socjalistycznej. Każdemu, kto go spotka mówi, że jest spełniony i zachęca do głosowania na niego w najbliższych wyborach prezydenckich. Często można zauważyć, jak stoi na jakiejś ulicy i krzyczy: ,,evviva l’ arte !” Zapytany kiedyś przeze mnie, co znaczą te słowa, odparł: ,,Dwa piwa i Warkę!”

Jak widać, wymieniony przed chwilą rodzaj pomidoryzacji jest, prawdopodobnie, w fazie testów i być może trzeba o nim pisać jako o czymś w rodzaju prototypu.

Niniejsza praca zawiera w sobie tylko najważniejsze aspekty zaprezentowanego zagadnienia. W najbliższym czasie autor postara się napisać coś obszerniejszego. Głównym zarzutem, jaki mógłby ktoś sformułować pod adresem pracy jest brak przypisów. Omawiane zagadnienie jest jednak właściwie mało znane, dlatego brak przypisów drogi Czytelnik niech uzna raczej za zaletę, a nie wadę tego tekstu.

Przy szosie

Przy szosie stoi autostopowicz, postawny mężczyzna w skórzanej kurtce i dżinsowych spodniach. Na głowie ,,irokez”, spojrzenie dzikie. Twarz w siniakach i zadrapaniach. W ręce nóż. Mężczyzna próbuje zatrzymać nadjeżdżający samochód. Pojazd o dziwo zatrzymuje się.

Kierowca

– A dokąd to wędrowcze?

Autostopowicz (zachrypniętym niskim głosem)

Przepraszam najmocniej, czy jedzie pan może w kierunku Kołobrzegu?

Kierowca

Tak. Podrzucić pana?

Autostopowicz

– Gdyby był pan tak uprzejmy.

Kierowca

– Proszę wsiadać.

Autostopowicz

-Dziękuję. Bo widzi pan, ja miałem jechać do babci na truskawki, a potem z kolegami na koncert, ale mój nożyk dyszy chęcią zabijania, ot co. Włóczą mnie po polach i stepach, i drogach platońskie konie. Jeden czarny, drugi biały. Pan zna platońskie konie?

Kierowca

– Czy ja znam platońskie konie? Na studiach pasjami czytywałem „Fajdrosa”.

Autostopowicz (z żalem w głosie)

– Więc widzi pan. Jam po prostu rozdarty. Chcę na truskaweczki albo na koncert, a muszę napadać i rabować. Tragiczny jestem, nieszczęśliwy. Pan czytał egzystencjalistów?

Kierowca

– Czytałem. Przepraszam, że się interesuję, ale pan ma chyba krew na rękach.

Autostopowicz

To akurat jagody były, zbierałem w lesie, bo zgłodniałem. A potem JA GO GDY się odwrócił! Ale nieważne, nieważne. Taki już mój los.

Kierowca

Naprawdę szczerze panu współczuję. Bardzo mi przykro.

Autostopowicz

– Dziękuję.

Kierowca

– Ja wręcz przepraszam pana, że tak jest. Że pan musi…

Autostopowicz

– Dziękuję.

Kierowca

– To pewnie przez takich jak ja. Przez takich niewrażliwych ludzi. Pełno nas. Naprawdę.

Autostopowicz

Skoro już się pan do tego przyznaje. Nie chciałem mówić tego na głos, żeby nie robić panu przykrości…

Kierowca (z rozpaczą)

Powiem teraz coś panu. Chciałbym pana przeprosić. Za to, że to przeze mnie. Że pan, że pan tak musi… A na dodatek traci pan przez to owoce i koncert. Przepraszam! Wybaczy mi pan?

Autostopowicz

Tak, wybaczam panu.

Kierowca

– Nie ma pan już żalu?

Autostopowicz

Ani trochę. Widocznie tak już musi być, różni ludzie są na świecie. Różne są serca, różne zamglone sprawy, pastelowe sceny, rozterki wnętrza. Moja łódka chyboce się na falach jakoby ta łupinka. Nieszczęście mną targa, smutek. Nic mnie chyba nie pocieszy.

Kierowca

– Nie ma takiej rzeczy?

Autostopowicz (po chwili namysłu)

– Właściwie może… Przepraszam, że pytam, ale czy mógłbym pana obrabować?

Kierowca

Z największą przyjemnością! Byłbym wdzięczny!

Autostopowicz

– Naprawdę?

Kierowca

– Oczywiście! Bez ograniczeń!

Autostopowicz

– Dziękuję, przepraszam, że tak… Strasznie mi głupio.

Kierowca

– Proszę się nie krępować!

Autostopowicz

– Więc mogę panu zabrać portfel, samochód, dom, oszczędności i żonę?

Kierowca

– Ależ oczywiście. Dorzucę jeszcze działkę pod Kołobrzegiem i wiertarkę udarową, ale bez wierteł, bo zgubiłem. Czy może być bez wierteł?

Autostopowicz

– Niech będzie.

Kierowca

– Bardzo pana przepraszam, że bez wierteł. Mogę gdzieś ewentualnie dokupić.

Autostopowicz

– To nic, niech już będzie bez.

Kierowca

– Dziękuję panu stokrotnie!

Autostopowicz

Ja także. Nie gniewa się pan, że tak pana obrabowałem?

Kierowca

– Skądże. Cieszę się, że mogłem się do czegoś przydać.

Autostopowicz

– I ja się cieszę, że się na coś przydałem. Serdecznie dziękuję. Wysadzić tu pana?

Kierowca

– Tak, dziękuję i do widzenia!

Autostopowicz

– Do widzenia!

W więzieniu (wspomnienie Feliksa Szufelki)

Siedziałem. Ale nie za stołem, tylko w więzieniu. Ze wszystkich swych dotychczasowych wpadek i porażek próbowałem wyciągnąć jakieś wnioski, ale nie udawało się. Coś trzymało je mocno. W końcu, nie chwaląc się, zacząłem miewać pewne sukcesy. A to wyciągnąłem nogi, a to landrynka z kieszeni klawisza. Czyniłem niewątpliwe postępy. By zabić czas, począłem nawet studiować filozofię.

Na historii filozofii najbardziej polubiłem myśliciela, który żył kiedyś w Grecji, nazywano go Plankton. Ze wszystkich jego koncepcji najciekawsza była ta o dwóch połówkach, które się szukają. Żałowałem, że to nie dwie litrówki, lecz nie można mieć wszystkiego. Dobre i to. Mniej więcej chyba wtedy mieszkał w Grecji inny myśliciel, Zenon z kitą. Kita była mu potrzebna do kamuflażu, gdyż Zenon, jak każdy prawdziwy myśliciel, był też myśliwym. W każdy poniedziałek i czwartek zaraz po „Teleexpresie” szedł do lasu udawać lisa. (Później ktoś to przekręcił i dlatego dzisiaj ludzie mówią „udawać Greka”) Bez kity by nie mógł udawać, teraz wiecie po co mu ona była. Niektóre zwierzęta, a szczególnie lisy, miały go za swojego i przez to ginęły albo dawały się łapać.

Pewni, nieliczni zresztą, przeciwnicy szkoły słoików założonej przez Zenona opowiadali w związku z tym różne plotki. Jedna z nich mówiła, że Zenon złapane lisy farbuje na srebrno i potem sprzedaje na Stadionie Dziesięciolecia jako prawdziwe srebrne. Z pewnością była to jednak jedynie brzydka plotka. Filozofia tak mnie zainspirowała, iż postanowiłem sam założyć jakąś szkołę i nauczać stworzonych przez siebie systemów myślowych. Pomysł ów skutecznie zrealizowałem. Uczniem mojej akademii zostawał ten, kto pomyślnie zdał egzaminy wstępne i opłacił czesne, na które składało się drugie danie we wtorek i środę lub pół paczki papierosów raz na tydzień. Uzbierałem sporą grupkę wiernych uczniów.

Pierwszą z myśli, jaką przekazałem im i potomności było zdanie, które wyrzekłem onegdaj podczas pewnego drobnego zajścia, którego byłem uczestnikiem. To błyskotliwe, mądre a zarazem lapidarne zdanie brzmiało: „Panka lej!” Każdemu ze swych studentów poleciłem nauczyć się go na pamięć. Co bardziej zapaleni wydrapali je gwoźdźmi na ścianach swych cel.

Kolejną, mieniącą się znaczeniami i głębią sentencją, była pozornie tylko łatwa i od razu zrozumiała: „Kobity jego sum”. Nieskromnie dodam, że myśl owa stała się swego rodzaju hitem sezonu. Powtarzano ją sobie z ust do ust, niektórzy – majacząc – powtarzali ją przez sen. Zwyczajowe „cześć” albo „jak się masz” zostały zastąpione mą myślą. Tak, to prawda, pozdrawiano się nią, pocieszano, dodawano sobie otuchy. Zanim minął czas mojej odsiadki stworzyłem jeszcze wiele genialnych systemów myślowych, wymyśliłem wiele mądrych i krzepiących zdań. Wszystkich jednak nie mogę tu przekazać, byłoby to nieuczciwe. Zainteresowanych odsyłam do mych wielotomowych dzieł zebranych. Czytelnik dowie się z nich wielu pożytecznych i naładowanych ogromnym ładunkiem treściowym rzeczy, zapozna się z teorią i praktyką mej filozofii. Dowie się na przykład, jak ukraść samochód, nie mając na to czasu ani pieniędzy, co zrobić, kiedy spadnie łańcuch w rowerze albo nagła wiadomość na nas, jak przepłynąć kanał La Manche bez karty pływackiej, w jaki sposób schłodzić butelkę wina, będąc mieszkańcem Sahary oraz wielu wielu innych spraw.

Wzruszenia (fragment zapisków Anatola Chruśniaka)

Wzruszam się. Pierwszy raz wzruszyłem się podczas przemówienia Pierwszego Sekretarza, potem wzruszałem się już regularnie. Często miało to miejsce w szkole, kiedy nauczycielka pytała z fizyki. Wzruszenie odbierało mi wtedy mowę.

Kiedyś przejąłem się czymś tak bardzo, że przejąłem torebkę z rąk jakiejś kobiety. Nie zauważyłem tego od razu. Wynikła z tego straszna awantura. Tamta pani chciała odebrać swoją własność i zaczęła mnie szarpać, w wyniku czego ja pociągnąłem ją za rękaw, ona mnie zaś do odpowiedzialności. Dostałem dwa lata, lecz zdołałem wyjść już po trzech miesiącach. Przecisnąłem się przez szparę pod drzwiami. Zawsze mało jadłem.

Po wyjściu na wolność postanowiłem założyć własne domostwo. Chodziłem ulicami, szukając dziewczyny, która mi się spodoba. Kiedy ją znalazłem, zapytałem: ,,Czy wyjdziesz za mnie?” Ta jednak spoliczkowała mnie i zaczęła coś krzyczeć w oburzeniu. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Poruszyło mnie to tak bardzo, że aż zaczęły poruszać się rzeźby w parku, przez który szedłem i tańczyć jakiś dziwny, nieznany jeszcze taniec. W podobny sposób poruszały się wąsy kilku panów, którzy mnie minęli.

Mimo wszystko postanowiłem ją śledzić, to znaczy tamtą dziewczynę. Dowiedziałem się dzięki temu, gdzie mieszka i mogłem wysłać bardzo długi, dramatyczny i smutny list. W liście napisałem, że kocham i że jeżeli za mnie nie wyjdzie znikotynizuję się i zejdę na psy (mimo że dotychczas hodowałem kanarki). Być może też stanę się wulgarny.

Nie odpisywała i nie odpisywała, podczas gdy ja chudłem w oczach, traciłem aparycję i lekceważył mnie już nawet własny chomik, milcząc wyniośle także wtedy, kiedy zwykł był komentować ostatnie mecze Ligi Mistrzów.

W końcu pojąłem, dlaczego ukochana w żaden sposób nie reaguje na me słowa. Przypomniało mi się bowiem, że zapomniałem podać adres zwrotny. Uczyniłem to niezwłocznie. Po kilku dniach przyszła krótka odpowiedź nakreślona zgrabną kobiecą ręką: ,,Niech to szlag !! Daj pan spokój ! Jestem zamężna !” Po tym liściku straciłem motywację i chęć, stałem się markotny i zamknięty w sobie. Przestałem przychodzić na zebrania Związku Wędkarzy. Widywano mnie w podejrzanych miejscach. Postanowiłem wypełnić groźby zawarte w poprzednim liście. Zacząłem palić, raz nawet wystąpiłem w reklamie papierosów ,,Bezrobotne”. Zszedłem również na psy (brat sąsiada hodował harty).

Brutalne powiedzonko: a niech to ,,skumbrie w tomacie”! stało się moim ulubionym. Gorszę nim młode dziewczęta. Zarzuciłem wędkowanie, ale tego powiedzonka używam tak, jak granatu, głuszę nim mianowicie ryby. Poza tym nawiązałem kontakt z ludźmi z półświatka. Niewykluczone, że jeśli tak dalej pójdzie, trzeba mnie będzie zresocjalizować.

Wieczorami natomiast siedzę i spisuję wspomnienia, wzruszam się.

 

Lekcja

 

 

Osoby: Nauczycielka, Kotletyński

 

(Lekcja historii, nauczycielka zaczyna odpytywanie).

 

Nauczycielka

 

– Kiedy była bitwa pod Kircholmem? Kotletyński wstań, jak cię pytam.

 

Kotletyński

 

– Pani profesor nie mogę tego pani powiedzieć, bo muszę panią chronić.

 

Nauczycielka

 

– Co robić? Nie żartuj sobie, znowu się nie nauczyłeś.

 

Kotletyński

 

– Nauczyłem się proszę pani. (Nerwowo zerka do książki).

Ale lepiej, żebym tego pani nie mówił.

 

Nauczycielka

 

– Dlaczego?

 

Kotletyński

 

– Bo mogłaby pani tego nie zrozumieć. A nawet gdyby pani zrozumiała, to prawda mogłaby okazać się zbyt bolesna.

 

Nauczycielka

 

Przestań sobie kpić Kotletyński. Proszę natychmiast powiedzieć, kiedy był bitwa pod Kircholmem!

 

Kotletyński

 

Powiedziałbym pani, ale to tajemnica.

 

Nauczycielka

 

Tego już za wiele! Nie wiem, czy ty chociaż raz w życiu zaglądałeś do podręcznika! Pewnie nawet nie wiesz, kto go napisał!

 

 

Kotletyński

 

Kto go napisał? Ależ wiem pani profesor. Łysek z pokładu Idy!

 

Nauczycielka

 

Dosyć! Takiego nieuka jeszcze nigdy w tej szkole nie było! Jeśli w tej chwili nie powiesz, kiedy była bitwa pod Kircholmem wezwę twoich rodziców!

 

Kotletyński

 

Pani profesor, po co ich wzywać. Oni też na pewno nie wiedzą.

 

Nauczycielka

 

Milcz! Jeśli w ciągu minuty nie odpowiesz na pytanie, postawię ci jedynkę! Kiedy była bitwa pod Kircholmem?

 

Kotletyński

 

Kiedy? Już wiem pani profesor kiedy. Wtedy, kiedy byli Szwedy!

 

Nauczycielka

 

Dobrze Kotletyński! Piątka!

 

Rozmowa

 

 

Osoby: Chłopak, Dyrektor.

 

(Młodzieniec ubrany w garnitur wchodzi na rozmowę w sprawie pracy).

 

Chłopak

 

-Dzień dobry.

 

Dyrektor

 

– Dzień dobry.

 

Chłopak

 

– Ja w sprawie pracy.

 

Dyrektor

 

– Od kogo pan jest?

 

Chłopak

 

– Prosto od mamusi tu przyszedłem.

 

Dyrektor (z poirytowaniem)

 

Zapytam inaczej: Jak ma pan na nazwisko?

 

Chłopak

 

– Porzeczka.

 

Dyrektor (znacząco)

 

Ten Porzeczka?

 

Chłopak (niefrasobliwie, wskazując palcem na siebie)

 

– No, ten Porzeczka.

 

Dyrektor (z radością)

 

Wiedziałem, że mi pan kogoś przypomina. Pan jest strasznie podobny do ojca. Drugi Jarek! Pozdrów tatusia ode mnie!

 

Chłopak

 

– Pozdrowię jak tylko go zobaczę. Ale to chyba nieprędko, bo pobił kolegę w celi i ma zakaz widywania się z kimkolwiek.

 

Dyrektor

 

Ha! Ha! Ha! Żarty się ciebie trzymają! Twój ojciec też taki był! Wiesz co, zrobię cię u mnie księgowym!

 

Chłopak (z niedowierzaniem)

 

Księgowym?

 

Dyrektor

 

Na początek. Co skończyłeś?

 

Chłopak

 

– Ekonomię na Sorbonie w Nowym Targu.

 

Dyrektor

 

To była tam kreatywna księgowość?

 

Chłopak

 

Nie.

 

Dyrektor

 

– Czego was teraz uczą? U mnie w zawodówce była. Ale to jest łatwe. Zaraz cię nauczę. Chodzi o to, żeby tak stracić, żeby jeszcze zarobić. Wałki znasz?

 

Chłopak

 

– Tylko do ciasta.

 

Dyrektor

 

– A przekręty?

 

Chłopak

 

Czasem coś przykręcę jak się poluzuje.

 

 

Dyrektor (z rezygnacją)

 

Nie, no widzę, że ciebie trzeba będzie kierownikiem zrobić. Gdzie wcześniej pracowałeś?

 

Chłopak

 

Na farmie strusi pod Piotrkowem.

 

Dyrektor

 

W sumie to się nie dziwię. Po Sorbonie same takie nieuki. To będziesz u mnie kierował działem żywieniowym. Co powiesz, jak przyjdzie kontrola z Sanepidu?

 

Chłopak

 

– Dam im po białej kopercie i wyślę na wczasy na Wyspy Kanaryjskie.

 

Dyrektor

 

– Szybko się uczysz chłopie! Jeszcze będą z ciebie ludzie! Zaczynasz od jutra! Tylko pamiętaj, że na tym stanowisku trzeba często chodzić po rozum do głowy!

 

Chłopak

 

Ja często po niego chodzę, ale przeważnie nie mogę go tam zastać.

 

Dyrektor

 

Nie martw się. Kiedyś was sobie przedstawię. Wtedy na pewno nawiążecie ze sobą bliższy kontakt. Może nawet się polubicie. Następny proszę!

 

Poeta

Poeta jest poważny powagą poezji, powagą tworzenia, aktu poetyckiego. Poeta dokarmia wróble oraz gołębie zimą. Przeprowadza staruszki przez ulicę. On jest niczym światełko, takie małe światełko w ciemności. On powinien mieć zniżki w barach mlecznych i zniżki studenckie na alkohol. Czasem mu się wydaje, a czasem nie. Miewa wizje, poeta miewa wizje. Nie przeszkadzać mu wtedy uprasza się, nie stukać, nie dzwonić, nie robić kotletów. Z poetą musisz delikatnie, z poetą to delikatnie proszę. On niczym porcelana jest. I nie próbuj go brać na spytki ani nawet na spacer. Gotów uderzyć.

Poza złością poeta dysponuje jeszcze na przykład wzruszeniem. Niejeden wzruszony poeta przeczy prawu powszechnego ciążenia. Oddala się bowiem w przestworza pod wpływem Petrarki. Niektórzy poeci nie korzystają z komunikacji miejskiej. Miotają nimi po mieście sprzeczności, a jeśli nie sprzeczności, to wiatry namiętności. A jeśli nie wiatry namiętności, to zwykłe, ponieważ poeta lekki i chudy jest. I nie potrzebuje do niczego komunikacji miejskiej. Obywa się bez niej. Nie pomoże mu ona w niczym, nie rozstrzygnie jego problemów, nie podzieli jego smutków ani radości. Nie podtrzyma go na duchu. Ona łez nie zna, ona ze swymi kontrolerami biletów, nieczułymi kontrolerami biletów.

Poeta nie może wręcz pracować. On, który niczym motyl jest. Niech pracują alpiniści, aktywiści, bezrobotni, bezpartyjni, bezczynni, prozaicy, przemytnicy, pracoholicy. A przede wszystkim kontrolerzy biletów. Jeno nie on.

Tak, poeta. Gotuj mu raz dziennie, rób za niego te wszystkie niepoetyckie rzeczy. Inaczej ucierpi na tym historia literatury. Możliwe, że roztopi się przez to Antarktyda i zaleje lądy. Miej na uwadze dobro ludzkości, jeśli nie zależy ci na dobru historii literatury.

***