Wiersze

https://odra.okis.pl/article.php/560

 

,,Wnosi pan wiele świeżego, delikatnego i czułego. Potrzebne są takie głosy w tym wadzeniu się z bezceremonialnym, trywialnym, wściekłym.”

Karol Maliszewski

 

https://piotrwiktor.blox.pl/2010/04/Hubert-Czarnocki-Wolania-3J-Studio-Grafiki-i.html

 

,,Przez tę poezję mówi  pragnienie niewiarygodne, namiętne, gwałtowne. Nieomal mistyczne, prowadzące do zatracenia, dezintegracji podmiotu, do samo-zapomnienia”

 

Piotr Wiktor Lorkowski

 

,,Fraza” 2/2011

 

,,W wierszach Huberta Czarnockiego zaciekawił mnie właśnie ten motyw światła, wyraźnie łączony z etyką i religijnym poznaniem. Jego ,,święte światło” przenika świat niczym kosmiczna siła, wprawdzie ukryta przed ludzkimi zmysłami, ale przecież przeczuwana, a nawet oczekiwana.”

Janusz Pasterski

 

,,Przeczytałam Pana teksty niemal jednym tchem. To bardzo dobra, mocna poezja!”

Beata Śniecikowska

 

,,Rzadko bowiem trafia się młody poeta, który wadzi się z bezceremonialnym, trywialnym i wściekłym, a przy tym nie naśladując nikogo uparcie podąża własną drogą.”

Mateusz Zimny, ,,Zeszyty Poetyckie”

 

 

***

Kto zaopiekuje się łódką moich dłoni?

Noc, zmęczenie i jakieś słowa

cisnące się na usta wiersza.

 

Moje ciało obmywane

przez przyboje nocnego nieba

wymieszane z gwiazdami.

 

Deszcz włamuje się do pokoju

i wymierza we mnie swój srebrny colt.

 

Porozwieszane na ścianach

zdjęcia twarzy moich sióstr miłosierdzia.

To one.

 

Ja rzucony na łóżko, rzucony na brzeg oceanu,

przerażająco pojedynczy marzyłem o strzępie ciepła,

które mógłbym ocalić za pazuchą.

 

No, podaruj mi odrobinę bliskości laleczko.

No, lajknij mnie laleczko, przecież jestem tego wart.

 

A teraz ten pokój, te zdjęcia i wiersze

dryfują ze mną przez galaktykę,

obracają się wokół gwiazdy,

której na imię Samotność.

 

A ona alfabetem Morse’a

wysyła w moim imieniu sygnały.

Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie.

 

***

Nie umieliśmy grać w ich gry.

Wzór na świat, którego uczyli nas w szkole

ciągle wylatywał nam z pamięci.

 

Mieliśmy motyli naskórek.

Góry we mgle były dla nas

jak złożone dłonie anioła.

 

W twarzach wszystkich pięknych

kobiet tak naprawdę szukaliśmy Boga,

ale o tym nie wiedzieliśmy.

 

Wypisano nas ze świata

zanim się z niego wypisaliśmy.

Byliśmy wyjęci spod prawa meldunku,

ciążenia i wiatru.


Podręcznik do żucia życia

pozostał dla nas tajemnicą.

Znowu się nie nauczyliście mówił świat.

Znowu będziecie musieli zostać

w szkole po lekcjach.

 

Więc zostaliśmy.

Po jej korytarzach błąkamy się do dziś.

***

Byłem cały z powietrza i

cały odwiązałem się od rzeczy.

Wypuściłem szklankę, łyżkę,

siekierę, wszystkie dokumenty,

listy, pióro, klamkę

i wszystkie pomysły.

Odbijałem się od obłoków.

***

Miasteczko

Tutaj dni przetkane cierpieniem

wędrują z babim latem. Własne cienie

ścigają nas. Nasze życie jest tu mgiełką na szybie.

Nasze dramaty roztapia słońce w zimie.

Ulice znają tu jedną melodię,

wszystkie ucieczki są do siebie podobne.

Zostali, zostaną z małymi miasteczkami

w oczach następni. Z twarzami zadymionymi

przez czas. Porty, do których mieli

dopłynąć staną w ogniu. W bieli.

Przepadniemy tu pod popiołem, śniegiem.

Może sprzedadzą nas do muzeum, gdzie białym płótnem

ktoś nas przykryje i zamknie w jakiejś sali.

Może nawet będziemy wołali.

Ktoś kopnie w drzwi kilka razy.

Potem cisza nas zwali z nóg, przerazi.

Zaszepczą nas, zaciszą, zapomną za karę

strażnicy, zwiedzający, rzeźby, lustra, stare

obrazy, rękopisy książki. Zostaniemy sami.

Zapiszemy się na oknach nienapisanymi wierszami.

Potem spróbujemy się rozmarzyć,

że coś się jeszcze zdarzy.

***

Słońce się świętuje jakby się świeciło.

Palą się płomyki traw, ze szczęścia.

Pierwsze nieśmiałe podmuchy jak oddechy Boga.

Nie próbuj zrozumieć tajemnicy, jesteś jej częścią.

***

Początek zimy, pierwsza bajka

 

Śnieg padał

na dobrych i złych

i zamieniał ich

w postacie z bajek.

 

Nie poznawałem ich ani

miasta, nie umiałem wrócić

do domu.

 

Przyjaciel cały w przemianach

wydawał się kimś nieznajomym.

 

Po ulicach biegali krasnale

obrzucając się śniegiem,

krasnale budziły się w ludziach.

 

Prezydent porzucił swoje

zajęcia, by ulepić wielkiego

bałwana.

 

Znany spiker radiowy

zaczął seplenić jak dawniej,

kiedy był małym chłopcem.

 

Dorośli zgubili przebrania,

poczuli jak otwiera się coś

w nich szeroko.

 

Pół kancelarii premiera zamiast

do pracy poszło na łyżwy.

 

***

w muzyce być podmuchu

światła zielonym rozpiętym między

brzegami kiedy

o reszcie

już się nic nie

w muzyce

być pod śniegiem być

bo uciekam a za

mną krzyki

więc może dobrze teraz

w drzewie być

w ziemi być i nikt już do mnie

i nie zobaczy mnie i nie znajdzie

znajdzie to może też

w lesie być

w ukryciu

w niebyciu

a wy szukajcie szukajcie

szukajcie

***

Wiersz

 

Wiersz jest lepszy od tego, kto go napisał.

Pióro ma lepsze serce niż ręka.

Poeta robi krok i przerzuca siebie tęczą,

zamaszystym łukiem do krainy,

w której czasem bywa, a prawie nigdy jest.

 

***

Kto będzie kiedyś pamiętał,

że był taki rok, taki miesiąc i dzień.

Nawet my sami pomyślimy,

że to wszystko spotkało jakby nie nas.

 

I gotowi bylibyśmy w to uwierzyć,

gdyby nie niezbite dowody.

Zdjęcia, które z rozczuleniem przeglądamy,

notatki z wykładów, wycięte prognozy pogody.

 

Zapiski wynieść śmieci, zrobić zakupy,

napisać wiersz i niezdarnie, nieporadnie,

koślawym pismem przeżyć następny dzień.

 

***

We mnie na zachodzie wojna,
śmierć chce się wedrzeć na zielone łąki,
we mnie stuletnia wojna,
wojna dwóch róż.

Coś jednym szarpnięciem porwało
tamten dzień, kiedy biegałem po sadzie.
Zapomniałem jak pachniała
tamta dawna dziewczyna i jak brzmiał jej głos.

Opadają ze mnie, mijają mnie podmuchy,
listy, gwar starych rozmów.

I jestem coraz mniej podobny
do tamtego chłopca,
który chodził po drzewach.

***

Miała na palcu pierścień

z delikatnego czułego światła.

Takim samym światłem

miała przebite dłonie i stopy.

 

Tak odbyły się ciche zaślubiny,

połączyły się sprawy boskie

ze sprawami ludzkimi.

Serce Oblubieńca

pulsowało w jej sercu.

 

***

Krzyż

 

Między kartkami zeszytów, w kieszeniach i za plecami.

Tajemne krzyże, krzyże dobrze ukryte.

Żadne tajne znaki, raczej najzwyczajniej, krzyże.

Jak najbardziej przemilczane, wstydliwe.

 

Nosi się je przy sobie jak portfel czy klucze,

ale niechętnie wyjmuje z kieszeni.

Ugina się pod nimi i opiera na nich.

Pożycza zapałki, chleb, do pierwszego,

ale nigdy nie pożycza krzyża.

 

Nie mówi jak tam ci z twoim

albo Dzień dobry krzyżu,

posiedzę sobie trochę tu w twoim cieniu, odpocznę.

 

Nie. Więc jak jeden drugiego ma ten tego nieść jego brzemię,

skoro ono dobrze ukryte w kieszeni

tylko się tam ciemni i bólem mieni.

 

Ja ci swój wydymię zmęczonymi ustami,

a ty mi swój napiszesz wiotkimi palcami.

Nie milcz krzyża. Zbliża.

 

***

Puste dłonie

 

Nie posiadała siebie ze szczęścia

ani czegokolwiek innego.

Otworzyła ręce i wypuściła,

w jej duszy wiał wiatr.

 

***

Życie

 

Życie to długi spacer

na cmentarz przedłużany

jak tylko się da.

 

Opóźniany na wszystkie sposoby.

Pełen krętych alejek,

przymusowych postojów.

 

Zaciska się je w dłoni jak

strzęp płótna, albo sięga

co chwilę do kieszeni,

żeby sprawdzić czy jeszcze jest.

 

Trzyma się życia jak chłopiec,

który boi się zastrzyków, płacze

i nie chce puścić parapetu.

 

Nie ma urlopu od życia,

nie odkłada się oddechu na później.

 

Kiedy dojdziesz do końca

reszta będzie już tylko formalnością,

bo właśnie teraz jaśniejąc ciemniejesz.

 

Właśnie teraz tracisz, gubisz, nikniesz,

właśnie teraz toczy się w tobie wojna,

zostawiasz siebie w miejscach

i nawet o tym nie wiesz.

 

Więc dalej opóźniaj,

przecież chcesz opóźniać.

Choć lepiej byłoby poddać się,

pozwolić, żeby już stało się to

co i tak się staje.

 

***

           Tadeuszowi Różewiczowi

 

dwaj starzy poeci

dwa wyrzucone

na brzeg wieloryby

 

morze zaszumiało

ich spojrzenia i wiersze

 

dwaj niedzisiejsi poeci

którzy wbrew wszystkiemu

wierzą że piękno jest

widzialnym znakiem dobra

a czułość wciąż potrzebna

 

dwaj starzy poeci

idą po plaży

jak dwie mewy

ze złamanymi skrzydłami

złamanymi piórami

 

przerażeni światem

prostują skrzydła

poprawiają pióra

i odlatują

 

***

 

Sein zum Tode

                                      Norwidowi

 

Maleńka pochodnio, drżący płomyku,

zobacz jak odrywają się z ciebie płonące koszule,

szaliki, płaszcze i jak stajesz się coraz lżejszy

i coraz bardziej wolny.

Dopóki starczy ci oddechu, będziesz tracić,

aż oddasz wszystko, żeby wszystko otrzymać.

***

Zapachy

 

Nigdy nie spodziewał się, że historia jego życia

będzie historią zapachów. Prędzej oczekiwałby,

że będzie to opowieść złożona z dźwięków,

kształtów czy kolorów.

 

Ale to właśnie zapachy przywoływały najbardziej

i przypominały najsilniej. I nie miało znaczenia,

że niektórych z nich mógł nie czuć kilkadziesiąt lat.

 

Wystarczyło, że przejeżdżał czasem latem wieczorem

przez jakąś wieś i poczuł zapach dymu z komina.

Przed oczami stawał mu zaraz obraz dziadków

grzejących na piecu dla niego pięcioletniego

wodę ,,na mycie”.

 

W takich miejscach, w takich wioskach

prawie wszystko pachniało czymś

i zapach był czymś więcej niż zapachem,

skoro mógł w jednej chwili przypomnieć

walczących ze sobą ołowianych żołnierzy,

spracowane dłonie dziadka i tornister

z kolorowymi kredkami. A nawet ją,

biegnącą drogą od lasu w sukience

poplamionej jagodami.

***

 

Po co

 

I znowu musimy odprawić ten dzień

na drugi brzeg na łupince od orzecha.

 

I znowu musimy rozbierać się

do snu jak do śmierci.

 

Nasze koszule, spodnie łopocą

na wietrze jak pogrzebowe chorągwie.

 

Przepalą się wypowiedziane słowa

i prześwietlą się negatywy zdarzeń,

a czasem nawet zadane ciosy

zatrą się w pamięci.

 

Więc nie o słowa i historie chodziło?

Nie. O uczynione światło.

 

***

 

I kiedy znowu widać ogniska

na wschodzie to znak,

że ktoś wciąż wprawia

w ruch ten mechanizm.

 

Przewija plansze planet,

przetacza krew wody oceanom.

Dla niego rysuje się

znaki zapytania na plaży,

do niego wysyła krótkie

i długie błyski w niebo.

 

Do niego wrzuca

w morze butelki z wołaniami,

wiedząc że to wszystko

nie wystarczy

i pyta się w nich coraz niespokojniej –

Ile mórz trzeba przelać

w moją duszę,

żeby ją wypełnić?

 

***

 

Kiedyś myślał, że w niebie

nie pisze się wierszy,

bo życie tam jest pisaniem.

 

Później okazało się,

że i tam powstają wiersze.

 

– To dobrze – powiedział –

bo jeśli jest poezja,

to musi też być zachwyt.

A jeśli jest zachwyt, to_________

 

***

 

Wołanie pierwsze

 

Jak pragnę piękna

szukałem cię tysiąc lat.

 

Chciałem usłyszeć twój głos,

ale ty mówiłeś inaczej.

Wołałeś do mnie skowronkami,

wiszącymi ogrodami.

 

Chciałem zrozumieć poemat,

który zapisałeś liniami

papilarnymi na mojej dłoni

i wszystkie swoje wiersze

wyszeptać ci do ucha.

 

Przedzierałem się za tobą, wędrowałem,

a teraz swój kij składam w twoje ręce.

Więc wiej ogniu, tak jak chcesz

i wypal we mnie to co pragniesz.

 

Podpal też moje serce

niech płonie do ciebie.

Niech waży tyle,

co jeden twój oddech.

 

Niech patrzę na ludzi

przez twoje przebite serce.

 

Przemień w wino miłości

wodę mnie.

Zawołaj mnie umiłowany,

już czas, pobiegnijmy.

***

Wołanie drugie

 

Utkaj moje serce ze światła,

niech cień nie ma we mnie nic swojego.

Moja dusza niech będzie prosta

jak przebiśnieg.

 

Daj mi twoje oczy,

abym obdarzał nimi miłością.

Uczyń mnie najmniejszym,

niech stanę się dzieckiem.

 

Podaję Ci moje stopy,

poślij mnie gdzie chcesz.

 

Niech nie zatrzymuję na sobie

żadnych spojrzeń,

ale inni widząc mnie

niech patrzą na ciebie.

 

Odwiąż mnie ode mnie.

Niech będę ziarnem

w twojej dłoni,

którą siejesz obficie.

 

Niech wyrosnę w roślinę,

której owoce mają smak miłości.

Uczyń mnie miłością.

***

Wołanie trzecie

 

Witraże gasły i wskazywały

sobą na ciebie melodyjko,

wietrzyku, emisariuszko

ulotnych zapachów.

 

Świerszcze szturmowały niebo,

a ja chwytałem się brzytwy

różańca. Błękity cię obmywały.

Twoje oczy mówiły miłością.

Twój głos miał zapach nieba.

 

Chciałem odpocząć

w zagłębieniu twojego płaszcza.

W czółnie twoich dłoni.

 

Zamykałem oczy

i przechylałem się na stronę śmierci,

a ty łapałaś mnie w locie.

Nakrywałaś mój płomyk dłońmi,

żeby ocalić go przed maczetą nocy.

 

W szczelinę po moim sercu

wkładałaś swoje serce.

 

Chociaż przepaść,

którą miałem w sobie

nie była na twój kształt,

bo nie miała końca.

 

Rozsypałaś siebie,

rozdałaś siebie wszystkim.

Włócznia ognia przeniknęła

cię do końca.

***

Wyrwałem je krwi i powietrzu.

Napisałem każdym oddechem.

Wytęskniłem ze światła.

Wydymiłem półprzymkniętymi

ustami.

 

Tyle razy chowałem je

w butelce i wrzucałem

w potok nieba.

Do kogo je milczałem?

Na czyich dłoniach

chciałem zapisać?

 

Długo w nocy pochylony

stawiałem koślawe znaki,

moje kulawe modlitwy.

Moje kulawe gołębie,

które wylatywały

z moich ust.

 

I siadały na twojej

dłoni Boże i długo długo

opowiadały ci mnie.

***

Zgubiony

 

Ty, który znasz wszystkie

gwiazdy po imieniu.

Który każesz rosnąć

w górę łodydze,

a w dół korzeniowi.

 

Który łączysz sprawy

śpiewających ptaków

ze sprawami

szumiących traw.

 

Wytęskniłem cię

za wszystkich sił.

Każda kropla mojej

krwi płonęła do ciebie.

Dzwonki na szyjach

owiec wydzwoniły

psalm dla ciebie.

 

Przedzierałem się za tobą

tysiąc lat. I chociaż

w końcu cię znalazłem,

nie znalazłem cię całego,

bo noc spadła mi na powieki.

 

Jak mam teraz żyć

z tobą bez ciebie.

Jak mam teraz widzieć

będąc ślepym.

***

Wołanie czwarte 

 

Napełnij moje dłonie

i usta światłem.

Niech czynię światło.

Niech mówię światło.

 

A światło wypowiedziane

niech zapala płomyki

w innych ustach.

 

A światło uczynione

niech zapala płomyki

w innych dłoniach.

 

Niech cały świat

stanie się migotaniem.

 

Migotanie niech

nie wskazuje na siebie,

ale na tego,

który podłożył ogień.

 

Niech światło odbite

lub przekazane

pamięta czym jest.

***

Modlitwa

Ja, instrument, powierzam się

twoim dłoniom Pianisto.

Niech wszystko, co we mnie

ugnie się pod nimi.

Zagraj to co ty chcesz.

 

***

Chcesz

 

Chcesz być cichy, ucz się od śniegu.

Nigdy nie usłyszysz jak pada na ziemię.

 

Nigdy nie dotknąłeś żadnego promienia słońca,

a jednak są wszędzie, ale się tym nie pysznią.

Chcesz być ostatni, ucz się od nich.

 

Nigdy nie widziałeś wiatru,

a mimo to nie wątpisz, że jest.

Jeśli chcesz być dyskretny,

ucz się od wiatru.

 

Są rośliny, których korzenie

ciągną się długo pod ziemią,

a nad powierzchnię wystaje niewielka część.

One nie chcą pokazywać całej swej wielkości.

Chcesz być pokorny, ucz się od nich.

 

Krople wody spadają przez lata

w to samo miejsce i przebijają skałę.

Jeśli chcesz być cierpliwy,

ucz się od kropli.

 

Ogień od wieków ogrzewa dłonie ludzi,

chociaż nikt nigdy nie powiedział mu dziękuję.

Jeśli chcesz być bezinteresowny,

ucz się od niego.

 

Górskie szczyty i trawy wskazują sobą kierunek,

ale same nic nie mówią.

Chcesz być nienarzucający się,

ucz się od nich.

 

Ptaki godzina po godzinie

i tydzień po tygodniu chwalą Boga,

nie oczekując zapłaty za to.

Jeśli chcesz być hojny,

ucz się od ptaków.

 

***

Miłość

Już jako dziecko zauważył,

że życie składa się z niewielu

heroicznych chwil.

 

Otwieranie okien, zakładanie skarpetek,

przemywanie twarzy.

Przez resztę dnia prawie

wszystko podobnie.

 

A jednak z biegiem lat

spostrzegł, że jest coś,

co może temu wszystkiemu

nadać sens.

 

I jeśli podawał komuś szklankę wody,

dodając właśnie tego,

sprzątał ze stołu właśnie z tym,

albo uśmiechał się do kogoś,

mając to w oczach,

to były to czyny godne

świętych, błogosławionych

i aniołów niebieskich.

***

Zdjęcie

 

Pan C. postanowił kiedyś

wyretuszować zdjęcie

przy pomocy komputera.

 

Na zdjęciu, szczególnie

w jasnych obszarach,

widoczne były ciemne

ospowate plamy.

Skutek brudu,

który przykleił się do matrycy.

 

– Wiesz już jak to zrobić –

powiedział mu zaprzyjaźniony grafik –

ale im więcej będziesz usuwał brudu,

tym bardziej będziesz powiększał zdjęcie.

Bo wtedy zauważysz nowe plamy do usunięcia.

I to co ci się wcześniej

wydawało niewinną czarną kropką,

albo czymś zgoła niezauważalnym,

teraz stanie się męczącą oczy czarną plamą.

 

– To chyba niemożliwe – powiedział Pan C.

i poszedł zabrać się do pracy.

 

Ale stało się tak, jak powiedział grafik.

Im dłużej Pan C. retuszował zdjęcie,

tym bardziej je powiększał.

A wtedy wyłaniały się nowe plamy,

całe ich gromady i konstelacje.

Od tej pracy bolały Pana C. oczy,

a czasem i dusza. I zdjęcie,

które miało zająć chwilę,

Pan C. obrabiał przez całe życie.

 

***

Warsztaty z umierania

 

Niechcący zapisałem się na warsztaty z umierania.

Zajęcia odbywały się w różnych miejscach i w różnym czasie.

 

Początkowo niektórzy mówili, że to tylko kurs weekendowy.

Później okazało się, że potrwają trochę dłużej.

 

Właściwie nie do końca wytłumaczono nam,

na czym polegają warsztaty.

Mieliśmy jakieś mgliste podejrzenia,

część z nich później się potwierdziła.

Mówiono nam, że sami wszystko zrozumiemy.

 

Więc po prostu żyliśmy.

Myliśmy zęby, chodzili do pracy.

Czytali książki.

Z lekkim zdziwieniem zauważaliśmy,

że z czasem wypadają nam włosy,

przygarbiają się sylwetki.

Niektórzy z nas gdzieś przepadali.

 

– Więc jak umrzeć – pytaliśmy – jak umrzeć?

– Tak jak się żyło – odpowiadał Wielki Trener – Tak jak się żyło.

 

***

Dziewięć zdań na wypadek śmierci

 

Ci dwaj to dwa wiatry zabłąkane w wielkim domu.

Ścigają się po pokojach i strychach.

 

Od jednego ojca wiatrów pochodzą,

z tej samej wiatrowej krwi są.

 

Jeden z nich mógłby wiosną

wypaść przez okno i nigdy nie wrócić.

Ale wtedy drugi pewnie zawiałby się na śmierć.

 

Więc żyją. Milczą do siebie przez ściany z powietrza.

Król wiatrów prawy i książę wiatrów lewy.

 

Z uporem próbują wynaleźć lustro,

w którym przeglądały się nawet wiatr.

***

Wiersz

 

Wiersz jest lepszy od tego, kto go napisał.

Pióro ma lepsze serce niż ręka.

Poeta robi krok i przerzuca siebie tęczą,

zamaszystym łukiem do krainy

w której czasem bywa, a prawie nigdy jest.

 

***

Leżę wyrzucony na brzeg,

owinięty w żagiel z gwiazd.

 

Zobacz jak bardzo

jestem pojedynczy teraz.

 

I że w tęsknocie

nie prześcigną mnie

najdalsze mgławice.

 

Zobacz, że mam

otwartą ranę w boku

po wyjętym żebrze.

 

A więc żebrzę

o okruch ciebie,

błagam o strzęp światła.

 

Nie tul już powietrza po mnie,

zabłąkaj się nieśmiało w moje strony.

 

Przetnij mi niechcący drogę.

Upuść nieopatrznie jakiś przedmiot,

który mógłbym podnieść.

 

I chcąc zwrócić,

zabłąkać się nieopatrznie

w twoje usta.

 

***

Wniosek

 

Złożyłem wniosek o oddech

do Ministerstwa Życia.

 

Uprzejmie proszę o oddech

niezbędny mi w celu dalszego życia.

 

Oddechu obiecuje używać

oszczędnie i nie nadużywać.

Dobrze znam jego cenę

i nie zamierzam być

w kwestii oddechu rozrzutny.

 

W przypadku nadwyżki powietrza

(gdyby się taka zdarzyła)

podzielę się nim z uboższymi od siebie.

 

Jeśli nie mogą Państwo inaczej,

gotowy jestem za oddech

zapłacić własnym oddechem.

 

Uprzejmie proszę o odpowiedź

i łapczywie wdycham resztki powietrza.

Z poważaniem.

Zwykły (to znaczy związany) człowiek.

 

***

Wyślij w niebo sto tysięcy posłańców

Leżę obejmując swój cień, zaciskam w palcach
imię Boga, śpię z jego szalikiem.
Kopię w ziemi w poszukiwaniu Boga,
zerkam przez szparę od klucza,
przeglądam zapiski. Rozchylam trawy, rozgarniam
gałęzie. Rozszarpuje mnie samotność,
mój cień zanosi się płaczem.

Chciałbym mieć w sobie przeczucie
ciebie, nosić w sobie twój ślad, znamię,
rzucać się z mostu w twoje objęcia.
Znajdować pochowane w kieszeniach i szufladach
upominki od ciebie. Śpiewaj mi do snu, bądź
dla mnie wszystkim, skoro wszystko mi zabrałeś.

***

który otworzył okno i wepchnął głowę
pod gilotynę nocy i który ociekał nocą
i miał jej wszędzie pełno
który wracał nie wiadomo po co i myślał
że to coś zmieni
który nie był stąd który spał na dworcach
który patrzył na rozpięte między gwiazdami imię Boga
i prosił żeby coś się stało
za Bogiem się czołgał
wracam z nowego dnia nic się nie zmieniło wiesz?
obok płynęły pociągi twarze szumiały
miało coś się stać prosiłem o to,
jest późno i jadę podarować
ci małe zawiniątko małą modlitwę
teraz stanę na palcach a ty się trochę pochyl
nachyl ucho muszę coś ci powiedzieć
muszę otworzyć okno i _____________

***

Spotykałem obcych ludzi, słuchałem
rozmów, wpadały mi w ręce książki, których miałem
nie czytać. Myślałem, że potrafię zrozumieć alfabety
albatrosów, czytać bukwy buków. To wszystko
widziane z góry miało składać się w jakiś czytelny napis.
Kiedyś pomyślałem coś a po chwili usłyszałem to
z twoich ust. Innym razem wieczór zagiął kartę dnia,
tak że mogłem do niego powrócić.
Wierzyłem, że chodzę tropem, mówiłem o znakach.
Sygnały, błyski zewsząd, pióra spadające
z nieba, podarunki z góry.
Jak książka, która przypadkowo otworzyła
się na nieprzypadkowej stronie.

 

***

Miała na palcu pierścień

z delikatnego czułego światła.

Takim samym światłem

miała przebite dłonie i stopy.

 

Tak odbyły się ciche zaślubiny,

połączyły się sprawy boskie

ze sprawami ludzkimi.

 

Serce Oblubieńca

pulsowało w jej sercu.

 

***

Nie pij ze śmiercią,

nie tańcz na poręczy.

Na świecie jest pełno światła naręczy.

 

Miej biel na dłoniach,

na powiekach.

We wszystkich spojrzeniach,

ciepłych oddechach.

 

Miej ja nad głową

i za rogiem.

Za sobą.

W sobie.

 

Idź za ciosem.

Za głosem,

który jak poseł

woła cię za sobą.

Głos, który jest Osobą.

***

Siostry

 

Kiedy wchodziły

rozstępowała się ciemność.

 

Ich twarze odbijały Blask.

Miały imiona jak

nazwy egzotycznych motyli.

Donata, Ida, Omalberga.

 

One już dawno

umarły dla siebie,

były złączone

ze Zjednoczonym.

 

Kochały ze wszystkich sił

za siebie i za innych.

 

Ich serca ważyły

tyle co jeden haust wiatru,

ich dłonie były lżejsze

od powietrza.

 

W oczach miały nieskończoność,

która szumiała i rosła.

 

Każdego lata

siadały na parapecie,

rozpościerały skrzydła,

poprawiały pióra

i odlatywały.

 

***

 

On odfrunął na gwiazdę jak słowik.

Pogubił wszystkie swoje rzeczy.

Wpadł do kieszeni Bogu.

 

Jeszcze wiszą pod sufitem jego oddechy,

całe ich naręcze dymią w niebo.

 

Powietrze garbi się po nim

w znak zapytania,

drżą po nim łyżeczki.

 

Nie skopiuje się go do żadnego pliku.

Nie sporządzi żadnej notatki

z miejsca zajścia.

 

Uznaje się go za zaginionego.

Uznaje się go za wyjątkowo martwego.

Uznaje się, że się go nie znało.

***

Nie wchodzi się dwa razy

do tego samego miasta.

 

Ono porywa, woda unosi

kilka kolorowych żołnierzyków,

drewniany piórnik, dwa czy trzy

szkolne zeszyty.

 

Tamto życie zapisano szyfrem

i przetłumaczyć je było można

tylko wierszem.

 

A tamto miasto, ono spłonęło.

Przepiórki uniosły je na skrzydłach,

a skrzydła porąbał wiatr.

 

***

Tylko gdzieniegdzie płomyki na statkach,

inne statki jak martwe wieloryby.

 

W kilku miejscach skrzydlaci ludzie na brzegu

zgromadzeni wokół czegoś małego.

 

Przemknięcia, podpatrywania.

Bywalcy całkiem niedawno odfrunęli

na inne gwiazdy.

 

(Niedaleko jest też przystanek,

z którego autobusy odwożą

do innych bajek i powieści).

 

Brakuje tylko rozstrzelanych słoneczników.

Jeden spektakl się skończył,

nie wiadomo czy zacznie się drugi.

 

Na niebie opada czerwona kurtyna.

Wypada się kłaniać, uśmiechać.

Zatrzasnęli nas jak przeczytaną książkę.

Resztki lata unoszą się w powietrzu.

***

Po życiu

Czekając na śmierć,
nerwowo przestępuję
z nogi na nogę.

Czasem chodzę w kółko,
a czasem niecierpliwie
stukam łyżeczką w stół.

Każdego ranka wygrzewam się
na słońcu patrząc w niebo
i o niczym nie myśląc.

Wszystkiego się wyrzekłem,
wszystko zostawiłem za sobą,
odwiązałem się od rzeczy.

Nic już mnie nie spotka.
Żyłem chociaż żyję,
liczę chmury na niebie.

***

Przemknęło, przemignęło,
błysnęło i zgasło.

Przesunięto inscenizację,
przewinięto film.

Końcowe napisy wyświetlały się
na czyjejś twarzy i dłoniach.

Ktoś nosił krzesła,
książki, przestawiał stoły,

zbierał rekwizyty,
które trzeba było wyrzucić.

One parowały, dymiły się,
znikały i cofały.

Pewien człowiek zapisał je
kiedyś na wietrze
i teraz wracały do niego.

Wracał też sam człowiek,
pląsały znikome trawy
jego spraw.

On unosił się do góry
i patrzył jak samochody
na ulicach i piloci

w samolotach
ścigają się do śmierci,
wstępują w chmury.

***

Dzień numer 11741

 

Żyłem. Oddychałem.

Miałem marzenia, sny.

Zostawiłem trochę śladów.

Naznaczyłem sobą dzień.

Naciąłem jak ten,

który nacina sykomory.

***

Partyzant

Miał w oczach nieskończoność.

Nic stąd nie należało do niego

i on do niczego nie należał.

 

Żył z wami bez was, był obok.

Może posłano go tu z góry,

żeby zapalił kilka iskier

w kilku oczach.

 

Żeby przekradał się obok was,

muskał wasze ciała jak wiatr.

 

Wielkie sprawy nie trzymały się go,

odpadały od niego

niecierpiące zwłoki zdarzenia.

 

Gubił zapisane kartki,

zapominał numery telefonów.

 

Do ostatniej kropli zapisywał

sobą świat, rozdawał siebie

na wszystkie strony.

 

Przełamywał się

każdym oddechem.

 

***

Za chwilę poranek,

a na blednącym niebie

wyświetlają się końcowe napisy.

 

Wiatr porywa strzępy

naszych ubrań.

Płoną nasze zapiski,

listy i hipoteki.

 

Za chwilę, za kilka

milionów lat

będziemy kolejną

warstwą ziemi

o łacińsko brzmiącej nazwie.

 

Co znaczyły twoje zabiegi

wokół ciała i kilku

okolicznych przedmiotów?

Teraz, kiedy ziewając pytasz

dobrze grałam?

 

Niedbale odrzucasz kostium,

zmywasz farbę z twarzy,

wychodzisz i pewnym

gestem odwiązujesz

łódź od przystani.

***

We mnie na zachodzie wojna,
śmierć chce się wedrzeć na zielone łąki,
we mnie stuletnia wojna,
wojna dwóch róż.

Coś jednym szarpnięciem porwało
tamten dzień, kiedy biegałem po sadzie.
Zapomniałem jak pachniała
tamta dawna dziewczyna i jak brzmiał jej głos.

Opadają ze mnie, mijają mnie podmuchy,
listy, gwar starych rozmów.

I jestem coraz mniej podobny
do tamtego chłopca,
który chodził po drzewach.

 

***

Kaskady i wodospady światła,

a ty stoisz pod nimi.

Już wiesz. Przekroczyłeś

i nie chcesz wracać.

 

Nie musisz już

pożyczać od niego spojrzenia,

patrzycie tak samo.

 

A poza tym jest blisko.

Tak blisko, że oddychasz nim

i łamiesz się z nim

swoim oddechem.

 

***

A oni potrafią już tylko kochać, kochać.

W dole leżą rzeczy, które nie przestały

za nimi tęsknić.

 

Ale oni otworzyli dłonie,

puścili i odfrunęli.

Unoszą się między

chmurami jak latawce.

 

Nie zapisują numerów,

nie zaginają rogów w książkach

i nie chcą sadzić drzew.

 

Mają wszystko

i wszystko już zrozumieli.

Przenika ich światło,

które jest miłością,

a oni na światło

odpowiadają światłem.

 

Nawet gdyby potrafili inaczej

nie chcieliby.

 

***

I ten dzień podpali się

na rynku wielkiego miasta.

Ktoś zdmuchnie twoją krzątaninę

wokół twojego ciała

i kilku okolicznych przedmiotów.

 

Oddasz jeszcze trochę ciepła łyżce, szklance.

Zostawisz ślady na klamce.

 

Zobacz, kończą już.

Ściemnia się i opada kurtyna,

ludzie kłaniają się na ulicach.

Popatrz jak szumiące samoloty

zabierają ich do nieba.

 

Było warto? Było,

o ile się świeciło.

***

Monika, zanim ją wypowiesz już znika.

Monika, dzisiaj Rosja jutro Ameryka.

Trochę jej do Reykiawicka,

trochę do równika.

Ktoś widział jak pod osłoną nocy

do Koluszek się przemyka.

Monika stale się wymyka.

Monika, poszukaj jej w wynikach.

***

Paulina światła przyczyna.
Paulina cała w bursztynach.
W koniczynach. W jaśminach
jej spojrzenia. Ona patrzy
migotaniami, wiszącymi ogrodami.
Skrada się zakosami.
Przerzuca kładki między nami.
Paulina kończy się
zanim się zaczyna.

***

Eulalia o imieniu rzadkiego motyla

schyla się i zamienia w skrzypce.

Nosisz ją w skrytce siebie.

 

Eulalia idzie brzegiem wiersza,

a jej włosów masz

pełno między słowami.

 

Eulalia cała jest z podmuchów

i drżeń. Zobacz, latem ma pełne

wzruszeń dłonie i ścieżki dymu

w oczach.

 

O niej szemrzą pociągi,

do niej płyną i płoną fortepiany.

 

Odwróć  się. I tak jej nie napiszesz.

Zostawi  za sobą jakiś znak,

jakieś szpargały,

klucz wiolinowy zapachów.

 

Zamknie za sobą świat

jak głupią tajemnicę.

 

***

Niosły ją przeciągi światła,

nawet jej ślady nie należały do niej.

Traciła oddechy i westchnienia.

Przestępowała i przystępowała.

Podmuch przynosił jej zapach

i mieszał szyki zwiadowcom.

 

Kiedy myślałeś, że ją znasz,

wymykała się ze wszystkich powieści.

Zostawały po niej wygaszone ogniska,

prześwietlone negatywy.

 

Zbierałeś jej ślady

i zamykałeś w dłoni,

nazywałeś jej imieniem

ośnieżone szczyty.

Tuliłeś miejsca po niej.

Pisałeś ją znikającym atramentem.

***

Ona mnożyła światło

przez nieskończoność,

więc zdejmowałeś je

z powietrza.

 

To była prosta opowieść

przetkana przecinkami

jej stóp.

 

Tylko się zaznaczyła

w encyklopedii zapachów,

wpisała do księgi

rekordów blasku.

 

Dobrze pamiętasz jak

mgliła się w oddali.

Dlaczego do dzisiaj

ją piszesz.

 

***

Ola, moja nieostatnia wola,

z wiatru aureola,

policzyć jej nie zdołasz.

Ola, przyprószone światłem pola.

W oczach niosące się koła.

 

Ola, serca Porcjunkula.

Stajenka, w którą się oddech wtula.

Słowo, które rodzi się w bólach.

 

***

Kiedy wszedłeś cały jaśniejący do metra,

a ludzie zaczęli patrzeć na ciebie

i sami nie wiedzieli dlaczego.

 

Tylko je odbijałeś kruszynko.

Światło nie było twoje,

a ty cały byłeś z niego.

 

I kiedy patrząc na twarze widziałeś,

kto niesie je w sobie a kto nie.

 

Kiedy chciałeś przylgnąć

całym płomieniem do niego

i tak bardzo chciałeś,

żeby inni  też.

 

Oddechu, jak lekko milczałeś

do niego, kiedy każdy jego strzęp

scalał się w miłość.

Lusterko, szybko, witrażyku.

 

***

Mam w sercu dziurę

po kuli o kształcie Boga

a nad sobą wiele innych

odcieni  nieskończonego,

którego nie da się wyczerpać.

 

Pięć tysięcy wzorów na światło,

którymi nie da się go obliczyć.

Umieram bez Boga.

Za granicą tego wiersza

zaczyna się On.

 

***

Dlaczego nie podpisujesz się

pod listami z podmuchów?

Co się stało z sekretnymi

błyskami dawanymi lusterkiem?

 

Otwieram okno, a tam

nie ma ciebie, tylko noc

pada jak ostatni strzał.

 

Drążę tunele światła.

Okrążam miasta

w poszukiwaniu ciebie.

Przeszukuje niebo.

 

Kiedyś pachniałeś

deszczem albo sianem.

Teraz nie ma żadnych tropów

i tylko moje płuca i nerki

tęsknią za tobą.

Płoną i płyną do ciebie aorty.

 

Gdzie się zaszyfrowałeś?

Blizna po kuli, którą noszę

ma kształt ciebie.

Bądź tą kulą.

***

Jestem gotowy.

Odwiązałem się od rzeczy.

Z mojej piersi wylatują gołębie

i siadają na twojej dłoni.

Mogę się zanurzyć, poddać.

Powiedz tylko kiedy.

 

***

Modlitwa

 

Ja, instrument, powierzam się

twoim dłoniom Pianisto.

 

Niech wszystko, co we mnie

ugnie się pod nimi.

Zagraj to co Ty chcesz.

***

Sam

Eulalia pożeglowała w dalekie kraje,

tańczyła z jakimiś ludźmi

i rozpalała ogniska.

 

Eulalia wysunęła mi się spod głowy.

Kiedy spałem ktoś

wyjął ją jak poduszkę.

 

Nie czułem jej,

nie trzymałem za rękaw ani

nawet za palec.

 

Goniłem szalik Eulalii,

który mignął mi za chmurami.

Na łąkach i w lasach

bawiłem się z nią w chowanego.

 

Jechałem po śladach jej włosów.

W nocy pisałem do niej wołania.

Czekałem, puszczałem jej

łódki z papieru.

 

***

 

Wytęskniłem cię za wszystkich sił, wyjaśniłem.

Byłeś śmiechem na końcu leśnego korytarza,

za którym pobiegłem. Pachniałeś sianem,

a czasem deszczem. Tropiłem cię wytrwale.

 

Przedzierałem się za tobą jak przedziera się

przez gęste zarośla aż w końcu cię znalazłem.

Dzwonki na szyjach owiec wydzwoniły psalm

dla ciebie.

 

Teraz wszystkie ścieżki papilarne moich dłoni

prowadzą do ciebie. Jestem teraz księgą,

w której czytasz. Płomykiem, nad którym

ogrzewasz sobie dłonie.

 

Moje serce nadaje szyfrem tajne listy

do ciebie. Płonę do ciebie każdą

cząstką ciała. Mieszkam w kołysce

twojego serca. W hamaku twoich dłoni.

 

***

Na czarno- białej fotografii

dwoje dzieci z wycelowanymi

w niebo dłońmi.

 

Pokazujących sobie Boga

jakby pokazywały

najzwyklejszy samolot.

 

Błogosławieni, którzy

mają czyste serca.

Błogosławienie jesteście,

kiedy ludzie mijają was,

jak mija się wiatr.

 

***

We wszystkich stacjach

niech nadają szelest deszczu

z tęsknoty za tobą.

 

Wszystkie kompasy

i policjanci na skrzyżowaniach

niech wskazują kierunek do ciebie.

 

I niech się okaże,

że masz w sobie

żagiew mojego żebra,

a ona świeci w tobie

jednostajnym światłem.

 

Niech wszyscy zobaczą,

że gdziekolwiek szłaś,

twoje stopy wydeptywały

moje imię.

Że kiedy szukałaś zgubionych

drobiazgów mnie szukałaś.

 

Niech to będzie wiadome

teraz, bo przebijają się już

przedświty i masz już ich

wszędzie pełno.

 

***

Nie ustawałeś w płonięciu

nieśmiały płomyku.

 

Ziemia jest końcem

dla  drżących powiewów,

więc wreszcie

zrobisz w sobie

miejsce na niego.

 

On cię otworzy

jednym oddechem.

***

Już mi się prawie nie pokazujesz

przeźroczysty ty mój.

Cały stałem się

umieraniem za tobą.

 

Język mi wysechł od wołania ciebie.

Przyjaciele i nieprzyjaciele

nazwali mnie przyobleczonym w ogień.

 

Ale tlę się tak delikatnie.

Gwiazdeczko, czy wiesz?

Tlę się tak delikatnie.

 

Już prawie w ogóle mnie nie ma.

Ten ognik niech zatoczy krąg

i spocznie na twoich kolanach.

***

Mgły stały na polach

jak pierwszokomunije dziewczynki.

Nie było słów.

 

Patrzyłem.

***

Błyski ślizgają się po wodzie,

ślą znaczenia.

Szepty świateł,

pomruki wody.

 

Światło uwięzło

w krtani rzeki.

Przeczuwa, że

jest jeszcze czymś.

***

 

Stykałeś się z nimi,

ale nie spotykałeś.

To były wtrącenia,

wyimki z życia.

 

Ta dryfująca biała

drobinka  w oddali to ty.

Jak zwykle bez nikogo

giniesz z oczu.

 

Odjeżdżasz bez pożegnania,

odpływasz gubiąc

pożyczone twarze.

***

Nie nadążam z pochyłym

pismem za tobą dniu.

Piszę jakbym pisał

na powietrzu.

 

Zostanie po tobie

tylko oddech

w zagłębieniu dłoni.

 

Nie wchodzi się nawet raz

do tego samego dnia.

 

On porywa, woda unosi

kilka kolorowych żołnierzyków,

drewniany piórnik, dwa czy trzy

szkolne zeszyty.

 

Tamten dzień zapisano szyfrem

i przetłumaczyć go było można

tylko wierszem.

 

A tamto pismo, ono spłonęło.

Przepiórki uniosły je na skrzydłach,

a skrzydła porąbał wiatr.

***

Próba świateł

O co tu chodzi, a o co tu idzie,
o jaką stawkę i jaki najwyższy wyrok,
co znaczy ta krzątanina,
tamte postacie pochylone
pracowicie nad kartkami
piszące tylko puch i kurz
przekonane, że tworzą nieśmiertelne?

Jakim znakiem opisać oddech,
jak po Śnieg wyciągać rękę
i jak stawiać kroki, żeby
ze swoich śladów ułożyć jakiś napis,
jak oddychać, żeby przełamywać się
oddechem z kimś, kto usiadł obok.

Jak zasnąć za niego,
kiedy tak bardzo
chciałoby się jeszcze nie.

***
Samochody wieczorem na chodniku
jak wyrzucone na brzeg wieloryby.
Krzyki dzieci pod blokami,
strzępy czyjejś rozmowy.

Ty kiedyś też taki byłeś,
tak samo krzyczałeś i biegałeś.
To było w czasach, kiedy ważyło się
niewiele albo zupełnie nic.

To tylko tak, bo po co
o tym pisać. Więc samochody
jak wieloryby na chodniku.
Autobusy mknące po niebie
i rozwożące ludzi do snów
i bajek.

Gwar rozmów w knajpianych
ogródkach, ziewanie.
Dlaczego tak się
kończysz dniu.

***
Tamten bilet przed chwilą
tak ważny teraz lekką ręką
wrzucił do kosza.

Będzie tu chwilę tysiąc lat.
Będą jakieś twarze, dźwięki
i serca, które jak łódki z kory
zginą za zakrętem rzeki.

Wśród wielu czynności
między innymi puszczanie latawców,
ale któregoś dnia nigdy już
nie wróci do tej zabawy
i nikt nie będzie wiedział dlaczego.

Potem zstąpią się mgły,
on wyjdzie do przodu.
Zaczną błyskać, będzie się
kłaniał, klaskać.

Zapiszą to gdzieś,
później spalą.

***

Wieczorny powrót tramwajem,
lato, gwar miasta.
Nie do pochwycenia plątanina,
sylwetki, podmuchy.

Tamto dziecko, jego śmiech,
nie skopiują go do żadnego pliku.
Nie wchodzi się dwa razy do
tego samego miasta.

Plątanina nie do pochwycenia.
Nie napiszesz tego.
Jedziesz do mieszkania,
w którym mieszka powietrze.

***
Pierwszego grudnia w nocy
z przebitego boku nieba
płynęły łzy i krew.

Mieszały się z błyskami fleszy,
światłami dyskotek,
dźwiękami muzyki.

Obmywały twarze, ręce,
stopy ludzi, którzy
nie widzieli ich,
nie czuli.

Najczulsze biło dla nich
i płonęło. Rozdawało siebie.

 

***

Siedzieć u twoich stóp

i patrzeć w twoje oczy

dużymi dziecięcymi oczami.

 

Zasnąć na twojej dłoni,

a rano obudzić się i poczuć

jak ona otacza mnie

z każdej strony.

 

Powiedzieć ci na ucho

wszystkie swoje wiersze,

przed tym jak weźmiesz

mnie na ręce

i podniesiesz z radością.

Przed tym jak zalejesz moje rany

oliwą i winem.

***

Poranek cały w samotności,

odpływy w środku, atrapy miłości.

Spacer do sklepu na rogu ulicy,

wewnątrz wszystko oprócz metafizyki.

Więc wychodzę, zmieniam przestrzeń,

czuję jak pod stopami układa się powietrze.

Niosę zakupy, mam pełny kosz,

w nim oprócz Boga wszystko.

Mijam jakieś dzieci,

nieskończoność przegląda się w ich twarzach.

Zawraca i jaśnieje obok ołtarza.

W domu potrącam lekko tajemnicę,

z ikony spogląda na mnie Oblicze.

Mógłbym tak patrzeć na nie długo,

ale wychodzę na dwór za jasną smugą.

Może On tak zaprasza do opowieści,

błyskiem, szumem, powiewem twarz pieści.

Mijam chodniki, przebiegam ulice,

odwiedzam strychy, przetrząsam piwnice.

Tak co dzień szukam Go po mieście,

pusty, zmęczony a cały w świetle.

***

Prawie cały należał do obłoków

tylko stopami dotykał ziemi.

Nic stąd nie mieściło się w nim

i on w niczym się nie mieścił.

 

Wzywał go błękit, ojczyzna wyprostowanych.

Niebo słało mu długie i krótkie błyski, pocałunki.

 

Pisało coś czule na obłokach,

oddechach nieskończoności,

do których drzewa wyciągały ręce

i szeleściły księgi blasku.

 

***

Do niej jadą podziemne pociągi,

na nią biorą kurs nocne tramwaje.

Ona śle ciszę seriami, ławicami,

milczy pustymi ulicami.

 

Do niej prowadzą tajne mapy,

piszą o niej poranne gazety.

Wystawiają ją w teatrach,

mówią o niej na wielu pasmach.

 

Podrywają się w niej stada jaskółek,

drżą do niej aksamity, tiule.

Zatrzymaj ją w wierszu,

zapisz na powietrzu.

 

Spróbuj oswoić, znaleźć szyfr do niej,

bo już mgli się na końcu ulicy,

rozwiewa jakby była niczym.

***

Umarł Franz B. więc biel

odpłynie z kartek

i odjadą wielkie okręty.

 

Poluzują się wiązania,

puszczą liny, wiersze wyfruną

przez okno.

 

Będzie stroszyć się

po nim cisza.

Stół, szafa i książki

ogłoszą żałobę,

przykryją się płótnem.

Odsuną się

wszystkie przebłyski.

 

Będą uciszać się nawzajem wiatry,

cofną się deszcze,

bo nie ma Franza B.

I  nie ma odległych mgławic,

które szumiały w jego oczach.

 

***

Być dzieciakiem i z innymi

dzieciakami biec przez powietrze.

Być dzieciakiem i głosić wyższość wiatru

o smaku poziomkowym

nad wiatrem o smaku wiśni.

 

Albo na łódce z kory płynąć

za ocean. Nie wiedzieć, ile

waży oddech ani zupełnie nic

o przezroczystych skrzydłach.

 

Podnieść w całym kraju podatek

od szumu liści i wypuścić

na wolność wszystkich bajkopisarzy.

 

W sąsiednich królestwach

wywołać powstania miłości

i zamieszki spowodowane czułością.

 

Spać na puchu i dmuchawcach,

a samemu ważyć niewiele albo nic.

 

***

Nie jesteśmy stąd,

ciążymy do góry.

Wszystkimi tkankami,

kroplami krwi.

 

Mamy w oczach nieskończoność.

Nosi nas i nigdzie

na dłużej nie umiemy

się zatrzymać.

 

Nie meldowali nas tu,

nasze domy stoją

gdzie indziej.

 

Gdzie indziej jesteśmy

zapisani. W księgach blasku.

***

 

 

***

Masz na policzkach,

na rzęsach płatki moich wierszy

ze śniegu. Gdzie się wybierasz

rosyjska księżniczko?

 

Komu się mglą twoje oczy?

Tam ogniska, powstania i wilki

podchodzą pod okna, a tutaj śnieg

do ucha szepcze ci wiersz.

 

Napisać cię, napisać

i niech nie szumi

w nim wiatr między linijkami.

Nie wyjdę z niego cało.

 

***

Eulalia światła juwenalia.

Miłość w języku motyli

odległa jak Nowa

Południowa Walia.

Eulalia lata echolalia.

Eulalia cała w konwaliach.

 

***

Pieśń

 

Nasze żagle,

nasze skrzydła splotą się.

 

Miłość spadnie na ludzi z nieba jak

niespodziewana wiadomość.

Ustaną bitwy i zatrzymają się

 

w powietrzu lecące kule.

Wybuchną powszechne powstania miłości.

W różnych częściach świata

dojdzie do zamieszek

spowodowanych czułością.

 

Będę szukał cię, w tym niebitewnym

zgiełku, będę zwiedzał

twoje wszystkie południki

i równoleżniki. Nauczę się ciebie

 

na pamięć. Zagrają cię najlepsze orkiestry,

wystawią cię najlepsze teatry.

Najlepsi poeci w moim królestwie

wysławią twoje piękno.

 

***

Żyje w przeciągu

pędzących pociągów.

 

Chyba już zawsze nie stąd.

Jeżdżący z zaczarowanego sadu do miasta,

w którym pociągi płaczą jak ranne wieloryby

i tną się linie papilarne torów.

 

W którym podziemne wagony

wożą pustkę w tę i z powrotem.

Rzeczy go opuściły,

odsunęły się przedmioty

i nawet krzesło nie chce

go wziąć w ramiona.

 

Wyjęty spod prawa meldunku,

ciążenia i wiatru

z uporem wbija pale światła,

wyprowadza się ze świata.

 

***

 

Śnieg słów, ścieg świateł,

tkliwie tkana opowieść

z koślawych liter, westchnień

i śladów stóp.

 

Dopływy, odnogi,

nieistotne wątki.

Tamta wielka wtedy historia

jak gałąź wycelowana tak,

by nie trafić w stronę słońca.

 

Poza nią jest jeszcze

przemilczana istota

wskazująca skinieniem kierunek,

zresztą niesiesz ją w sobie.

 

***

 

Święte światło

 

Szukał sensu pod śniegiem,

choć sens był snem

i sen miał sens,

resztę prześpij.

 

Szukał miejsca na szachownicy

ulic, placów i miast,

dla siebie.

 

Nie mieścił się w mieście

i żadna gra nie

była dla niego,

człowieka z mgłą w oczach.

 

Przyjmijmy, że był ślepy,

a o świętym świetle

chwilowo nie wiedział nic.

Może stał cały w jego blasku.

 

Niewykluczone, że cel

wziął go na cel, przymierzył,

i właśnie przenikał do końca.

***

To działo się niepostrzeżenie,

przemykał w miejscu,

tracił nie wiedząc nic.

 

Snuł się po ulicach

i snuł sobą opowieść

o wiecznym falowaniu, drżeniu.

 

Drżały mu ręce,

więc upuszczał czasem

chwile jak łyżeczki.

 

Coś traciło się na horyzoncie,

a czasem rozjaśniało przystań i pokój,

więc spychał na wodę łóżko jak łódkę

i stawiał żagiel siebie,

przez który wiały opowieści i wieczory.

 

I zanim światło wysłało

na odsiecz swoją przednią straż

noc tysiąc razy wymierzyła

w niego swój pistolet,

zepsutą cyrkową atrapę.

 

***

 

Tak zwane życie,

cała ta wyprawa po oddech,

niewielka krzątanina za światłem.

Kilka nieuważnych potrąceń,

jedna czy dwie dłuższe opowieści.

Przymierzanie ust

do oddechów i lusterek.

 

***

 

Ona

 

Wszystko porzucone jakby

wyszła przed chwilą,

jakby wybiegła

jak mała dziewczynka

porzucając niedbale rzeczy.

 

Przedmioty cierpliwie czekają

wyprężając się na baczność.

 

Szklanka czeka

na jej ciepłą dłoń,

lusterko na jej uśmiech.

 

Nie mogą się jej doczekać

pożółkłe listy schowane

na dnie szuflady,

fartuch i zegar.

 

Nawet on, zawsze taki

rzeczowy i konkretny

rozkleił się

i zalał się łzami.

 

Czasem przychodzą

wieści ze świata,

ale żadnych

wieści od niej.

 

Przedmioty szepczą, szemrzą,

szmer narasta jak gwar ulicy

albo łopot ciemnych chorągwi.

 

***

 

Czas sączył się z palników,

czas sączył się z kratek w

suficie. Jacyś ludzie

chwytali się za twarze i upadali.

 

Zabijały nas poranki,

rozstrzeliwały wieczory.

Spadały na nas

maczety zmierzchów.

 

Płonęły nasze książki,

nasze miasta zarastały

lasy. Przepadaliśmy gdzieś

i uznawano nas za zaginionych.

 

Pisano o nas w poczytnych

pismach o archeologii.

Współczesne sławy geologii

poświęcały nam

uczone traktaty.

 

***

Tu gdzie nawet drzewa mówią

patrz w górę, ten dzień kto zapomni?

 

Kto dłońmi na szybie

będzie go szybko zapominał?

Jakie deszcze spiszą wspomnienia

na naszych ciałach? Ktoś je przeczyta?

 

Tamten chłopiec, który biegł

kiedyś latem po sadzie,

tylko ja o nim pamiętam?

Jaki czas rozstrzelał jego

niebieską koszulę?

W którym roku aresztowali jego

mały drżący cień?

 

Dzieciaku, szalony chłopcze,

który kradłeś kiedyś

jabłka w sadzie,

jeszcze zobaczysz,

popamiętasz, nikt o tobie

nie będzie pamiętał.

 

***

Zmierzchy

 

Zbliżała się pora palenia ognisk.

Pora poruszeń duszy,

splątanych w warkocze dymu.

 

Rozstrzelano słoneczniki. Umarło

lato i jeszcze jeden

liść wplątał się we włosy

staruszkom jak

spojrzenie dawnego kochanka.

 

Zielono-żółte drzewa

stały rozdarte między

latem a jesienią. Ziemia

toczyła się po stole do przepaści.

 

Przyszły chłodne tchnienia,

coś osunęło się z hałasem na ziemię.

Chciałeś coś cofnąć i cofałeś się

o parę kroków do tyłu.

 

Nadeszły inne szarże,

inne wejrzenia. Dłuższe

cienie, głośniejsze krzyki wron.

 

Wracałem przez to, czym

oddychałem i co czułem. Park,

pałac, plecak, krzyki

chłopaków, słońce tylko

ciepłe rozgościło się na moich

dłoniach. Wtedy tak wracałem.

Wystarczyło chwycić nitkę

babiego lata a już się leciało

nad miastem.

 

Albo konno. Albo

trochę dłużej przez Amerykę

Albo na dzikich gęsiach

czy centaurach.

 

Potem wieczorne deszcze.

Okna drżały z zimna

i strachu. Z nieba spadały

wiersze o zimie.

 

W nocy pod okna podchodziły

zwierzęta, przychodzili bohaterowie

z książek.

 

Wieczorami biegałem, bawiłem się

z chłopakami oblepiony jesienią.

Nie znałem jeszcze spadającego

na serce ciemnego płótna.

 

Miasto było jak sad pachnący.

Nie wiedziałem, że kiedyś

wyjdę z niego, a drzwi

zatrzasną się za mną.

 

Zmierzchało się, jesienniało.

Zmierzchałem się.

 

***

Dzień podpali się

pod ministerstwem wiatru.

Wstążki mety zatrzepoczą

w warkoczach dziewczyn.

 

Deszcz wieczny szpieg

będzie szeleścił w duszy,

zawsze tak masz, gdy szkoda.

 

Pocałunki i dotyki,

one też pójdą w dym,

ale to co się od nich

zajmie ogniem długo

będzie nie gasnąć.

Wiesz?

 

***

Stacja

 

Kiedy się rozstawali

na tamtym peronie,

myślał, że to na krótko.

 

Więc czekał i czekał.

W tym czasie

posiwiało lustro

w pokoju a kuchenne

krzesło umarło

ze starości.

 

On zaś co dzień

przychodzi w to

samo miejsce

na stację i obejmuje

powietrze po niej,

całuje się z wiatrem.

 

***

Ona była cała z westchnień motyla,

więc kiedy wyszła

wszystkie motyle płakały po niej.

Nie było jej i nie było

i nie było też światła,

 

którym można by ją napisać.

Jego ręka gładziła

wgłębienie po niej,

niosły się w jego oczach

nieskończone koła.

 

***

 

Bo nasze splątane oddechy

to wiszące ogrody. Która

jesteś świergotem traw

i nie ma jak cię napisać,

bo już zstępuje się za tobą

nieme światło.

 

Której skowronki świętować

i ślady zamykać w dłoni,

ale samą nie teraz,

nie w tym wierszu.

 

***

Wiózł swoją małą duszę.

Dusza była dziurawa i wciąż

jej było mało Boga.

 

Z tęsknoty wrzucała

w niebo butelki

z miłosnymi listami.

 

Kiedy wyglądała deszczu,

tak naprawdę

nie na deszcz czekała.

 

Cała była znakiem,

więc nie dziwiły ją

wyciągnięte dłonie.

 

Wiedziała, że wszystkie

pokazujące coś ręce zawsze

pokazują to samo.

 

***

 

Psalm

 

Duszo, duszyczko błogosław,

wiem, że chcesz.

I pamiętać, że on

w upalne dni ocierał

twoją twarz wiatrem.

 

Wszystko co w tobie niech

wyrywa się do niego.

Nerki i płuca niech

tęsknią za nim. Płoną

i płyną do niego aorty.

 

***

Co robisz duszyczko tutaj

w gwarze modlących się pociągów?

Czego szukasz i dlaczego

blizna po kuli, którą

nosisz ma kształt Boga?

 

Do kogo dymisz się od tylu lat

i nawet przez sen modlisz się

do kogo?

 

***

Cały opływał w światło,

które szturmowało jego serce.

 

Z każdym przypływem zapadał się

w nim, nie wiedząc, nie rozumiejąc,

dlaczego schyla się do niego.

 

Światła chciał coraz

więcej i coraz bliżej.

I wszystko zostawić dla niego,

którego każdy strzęp

scalał się w miłość.

 

***

Nagły przypływ zimy

i tyle naraz światła

ze wszystkich stron świata.

 

Tyle naraz Boga.

I tu i jeszcze tam.

Stworzenie, rozsypane

ślady. Podmuch z gór,

tchnienie bieli.

 

Jeden z Jego wierszy

Tatry, całe w śniegu

I smukłości. I słowo,

które przyszło

i szuka dla siebie

miejsca.

 

***

Płomyki ludzi garnęły się

do góry wyciągając ręce.

Stałem z podniesionymi.

Gdzie się zaszyfrowałeś?

Jestem głodny ciebie.

 

W prezbiterium

i pod sklepieniem

mojego ciała

mam dla ciebie

miejsce, wszędzie.

 

***

Boży Nazirejczyku, już

rzucić się w jego ramiona.

Dać się ogarnąć, bez reszty

przepaść w nim, jak kamień

w Wodę.

 

Przecież ty całym oddechem

nim oddychasz i jego imię

niesie się w twojej krwi.

 

***

 

Love story

 

On wstanie i odbezpieczy tabletkę

jak zawleczkę i połknie ją.

Jego ciało rzucone w noc,

w jej niejasną partyturę będzie

widniało, jaśniało, tuliło się

 

do powietrza, kołdry, kochało

koce, poduszki, z wiatrem się miłowało.

 

Będzie leżało na brzegu

obmywane przez przypływ świtu,

spokojny oddech światła,

które niedługo wyjaśni wszystko,

 

odsłoni końcowe napisy

na jaśniejącej ścianie i nic,

które spało z nim,

jakieś wgniecenie

na poduszce obok.

 

***

Najpierw wydymią cię

do końca moje usta,

a potem oswoję cię, obłaskawię

wierszem. I przez całą

 

noc moje serce

będzie wysyłało pod nieznany

adres staroświeckie depesze,

relacje z frontu tęsknoty,

z półwyspu zesłania.

 

A nad ranem pomyślę, że gdzieś

tam przecież jesteś,

mówisz coś do kogoś,

kochasz, poprawiasz włosy.

 

A może stoisz kilka

kroków ode mnie albo jedziesz

tym samym pociągiem i zaraz

wysiądziesz na tej samej stacji

i potrącisz mnie niechcący

ramieniem. I spojrzę na ciebie

i wtedy rozdzwonią się wszystkie

dzwonki, rozpędzą nie wiadomo

dokąd wszystkie pociągi.

 

***

 

Ieństwo po krew ich łączyło.

Rozdzielali siebie nie rozdzierając.

Wciąż przybywało, ogarniało

i nie tracili nic ze światła,

które zdobywało ich,

więc oddychali sobą

i byli swoją rzadką

grupą krwi, która

szumiała o więcej i śnieg.

 

***

 

W pociągu

 

Stali tak i ukradkiem

spoglądali na siebie,

a między nimi

szumiały galaktyki

i płynęły niewidzialne rzeki.

 

Kładły się między nich

wielkie sprawy

i w połowie drogi

trzepocząc skrzydłami

rosło wielkie nienazwane.

 

Ich cienie prężyły się

gotowe do skoku.

Fruwały znaki zapytania,

urwane zdania.

 

Zbliżała się stacja,

na której trzeba

było wysiąść.

 

Ale w nim i w niej

pędziły pociągi,

które nie potrafią

się zatrzymać.

 

***

Partyzant

 

To było tak, ze wszystkich

mgławic tego miasta

wybrałem ciebie.

Jaka noc cię wchłonęła,

 

zgarnęła i kto nauczył cię sztuki

przepadania w najbardziej nieodpowiedniej

chwili? Które ze świateł

w szemraniu tego miasta to ty i którym

autobusem jedzie się do twoich

ust? Jestem chory,

 

moja choroba nazywa się tak

jak twoje imię i oprócz ciebie

nie znam już innego tlenu.

Oprócz ciebie nie ma ani jednego

oddechu, a ja mam w sobie

 

wojnę, wiele wojen,

które wybuchły we mnie

bez wypowiedzenia.

I jest przeciw mnie niejedno

miasto, a ze mną tylko ten staroświecki

partyzant serce o wiecznie

zamglonych niebieskich oczach.

 

***

 

Bez niej jego cień

prześwietlał się

w stronę śmierci

i trzeba było

podawać mu tlen.

 

Opisywało go puste

i miał je też w sobie,

kiedy wszystko w nim

wyrywało się do niej.

 

Tak było odkąd ją zobaczył

i tak jak stał,

wybiegł za firanką światła.

 

***

Szukał jej w twarzach innych kobiet

i na wszystkich pasmach.

Przeszukiwał kieszenie,

przetrząsał szpargały,

przeczesywał miasta.

Milczała po niej sukienka, apaszka.

On garbił się w znak zapytania

i wszystko było w nim spadaniem.

 

***

 

Ślubowali sobie światło,

stałem blisko i kiedy organy weszły w niebo,

a oni wyszli z kościoła, widziałem

że szli we dwoje, zostawiając za sobą

ślady jeszcze kogoś trzeciego.

 

***

To  (zagadka)

to jest częściowo

ze śniegu a częściowo

z błota i wody

obchodzę to z każdej

strony

czasem muszę padać

chociaż przeważnie

idę wolno

możliwe że muszę

się skradać

to jest

chyba jak kometa

z daleka świeci

a z bliska lód

chyba spróbuję

to napisać ale pewnie

nie będę wiedział

jak to nazwać

to jest czasem dobre

***

Początek zimy, pierwsza bajka

 

Śnieg padał na

dobrych i złych i zamieniał

ich w postacie z bajek.

Nie poznawałem ich ani

miasta, nie umiałem wrócić

do domu, przyjaciel cały

w przemianach

wydawał się kimś nieznajomym.

Po ulicach biegali krasnale,

obrzucając się śniegiem,

krasnale budziły się w ludziach.

Prezydent porzucił swoje

zajęcia, by ulepić wielkiego

bałwana. Znany spiker radiowy

zaczął seplenić, jak dawniej

kiedy był małym chłopcem.

Dorośli zgubili przebrania, poczuli

jak otwiera się coś w nich szeroko.

Pół kancelarii premiera zamiast do

pracy poszło na łyżwy.

***

Jeden dzień

Szczęście kapało na twarze,

biegliśmy przez powietrze

albo na dzikich gęsiach

odlatywaliśmy na wschód.

Puszczaliśmy nad rzeką

pierwsze latawce,

które niosły nas

w jasne krainy.

(Hostia słońca spadała na twarze,

wędrowaliśmy jej brzegiem.)

Za drzewami czekały na nas

dobre fauny, częstując miodem

i zaczarowanymi smakołykami,

zaś wielkie białe centaury

niosły wszystkich

na swych grzbietach.

Tamtego dnia biegaliśmy

w wielkim sadzie,

nie wiedząc o swojej beztrosce,

a łagodne tchnienia

porywały nas od baśni do baśni.

***

Pisanie

 

I jak tu bez ciebie apaszko blasku

spierać się z powietrzem?

Ratuj mnie podmuchu światła,

skrywaj, nieś mnie od zdziwienia

do zdziwienia. Jeszcze tyle jest żagli

i ścian, na których można spisać

wiatry i ogniska.

 

***

 

Boże, jakie święto.

Wszędzie mam pełno światła.

Pod koszulą i we włosach też.

Co to może być i jakie to niepojęte,

że zwyciężyło, przełamało

i jest się pisanym śniegiem.

 

***

 

Miasteczko

 

Tutaj dni przetkane cierpieniem

wędrują z babim latem. Własne cienie

ścigają nas. Nasze życie jest tu mgiełką na szybie.

Nasze dramaty roztapia słońce w zimie.

Ulice znają tu jedną melodię,

wszystkie ucieczki są do siebie podobne.

Zostali, zostaną z małymi miasteczkami

w oczach następni. Z twarzami zadymionymi

przez czas. Porty, do których mieli

dopłynąć staną w ogniu. W bieli.

 

Przepadniemy tu pod popiołem, śniegiem.

Może sprzedadzą nas do muzeum, gdzie białym płótnem

ktoś nas przykryje i zamknie w jakiejś sali.

Może nawet będziemy wołali.

Ktoś kopnie w drzwi kilka razy.

Potem cisza nas zwali z nóg, przerazi.

Zaszepczą nas, zaciszą, zapomną za karę

strażnicy, zwiedzający, rzeźby, lustra, stare

obrazy, rękopisy książki. Zostaniemy sami.

Zapiszemy się na oknach nienapisanymi wierszami.

Potem spróbujemy się rozmarzyć,

że coś się jeszcze zdarzy.

***

Piosenka o miłość

No kochajcie mnie,
martwego i nie.
Niech czyjaś dłoń będzie dla mnie latarenką,
pobijcie w przytulaniu rekord.
Wyczerpcie limit dobrych słów.
Zróbcie użytek z szalików,
z tego między płucami szalonego piku piku.
Zabliźnijcie się ze mną znów.
Pożyczcie przynajmniej trochę miłości.
W obfitości ciepłych oddechów przesadźcie.
Wywieście czułość na każdym maszcie
i pochylcie się nade mną czule.
Wzruszeniu pozwólcie sobie ulec.
Kochajcie mnie choć trochę,
kłaniam się, schylam się, proszę.

***

Ocal moje światło

Pasterzu, nakryj

 

mój płomyk swoimi rękami.

Niech jeszcze będę przejrzysty i

dobry jak śnieg.

 

Żebyś mógł widzieć

przeze mnie innych ludzi,

inne tęcze. I żebym ja umiał

 

przełamywać się sobą,

dzielić się okruchami blasku.

 

***

Niech moje serce

będzie jak biały gołąb.

 

Taki niech będę

dla Ciebie.

Prosty i czysty.

***

Poranki

 

To cofało się z trzaskiem, łomotem.

Osuwały się cienie.

Światło zdobywało przyczółki,

zajmowało miejsca.

 

Świat otwierał się i wbiegałem w niego

bosy i roześmiany.

 

Za horyzontem drżały przygody,

ziemia pachniała dobrem.

Wiatr przynosił zapach

wiosennych dziewcząt.

 

W sadach tańczyły

jabłonie w weselnych welonach.

Wtedy żyło się w sadach,

mieszkało się w kwiatach,

przyjaźniło z elfami.

 

Kiedy nad ranem rozchylały się

płatki, przecierałem oczy

i zdziwiony wychodziłem

na świetlisty świat.

 

Miałem kieszenie pełne słońca.

Roznosiłem zachwyt po łąkach.

Żyłem więcej, tysiąc razy bielej.

 

Ocalałem w sobie światło.

 

***

Jeden

 

Tamten skulony w

ciemnościach pokoju mężczyzna,

któremu wyjęto miłość jak żebro.

 

I któremu odjęto siebie,

cień i powietrze.

 

Jest tu tylko on,

wysunęło mu się spod głowy

życie jak poduszka.

 

Pokój jest duży,

jest wiele miejsca

na dotyki.

 

Z pewnością zmieściłyby się

jeszcze słowa, dłonie

szukające twarzy

i zaplątane we włosy.

 

Znalazłoby się bardzo dużo

miejsca na

konwalie jej bioder

lub muzykę jej ciała.

 

Jest tu wiele powietrza

do przytulania. Wiele wiatru

do kochania.

 

***

 

Bo dłonie tego miasta chcą

nas rozdzielić. I będę jechał do ciebie,

zmieniając autobusy, myląc

tropy. Bo pokochałem wilgi

twoich uśmiechów.

 

Chociaż miasto porwie się

przeciwko mnie i zrobi wiele.

Będę przekradał się po twój

uśmiech, otwarty nawias.

 

Między nim a moim uniesieniem warg

jest wielka przestrzeń i ulice

wielkich miast szumią tu z tęsknoty.

 

***

Między nami lata

biały e-mail smutku,

gołąb niezrozumienia.

 

Nie spotkamy się w słowach,

nie zamieszkamy nawet

w tym wierszu,

 

czarnowłosa cisza położy

się między nami.

 

Napisałem ci siebie

i nie przeczytałaś mnie.

Blisko znaczyły moje

usta, ich wyrazy.

 

***

Będzie tak, rozpieszczę

cię poziomkami. Zastrzelę

cię celną metaforą.

 

Zapiszę cię w

mapach i atlasach,

przepiszę wszystkie twoje

południki. Naniosę na

mapę twoje linie.

 

Ale jeszcze teraz

jesteś milczeniem

i bielą między wersami.

 

Najwięcej zdarza

się między nimi.

 

***

Jaki jeden jesteś w szumie

podziemnych pociągów.

Jak patrzysz na

tamtą dziewczynę,

do której i tak

nie podejdziesz.

 

Przecież nie ma

tego w regulaminie

a ta dziewczyna ona

mieszka w

szufladzie pudełku z

innym napisem.

 

Więc możesz już

tylko umierać do stu?

Nosić swój cień

na rękach zamiast

jej sukienki?

 

Jak podzielny przez

siebie jesteś, gdy po nagłym

szarpnięciu zaciskasz

na powietrzu dłoń,

myśląc, że stąd

nadejdzie ratunek.

 

***

Wejść i rozpaczliwie szukać śladów po niej,

znajdować na pościeli jej włosy, jej sny,

odbić linie swego ciała w miejscu gdzie

leżała. Przymierzać do siebie nasze cienie,

wchodzić w jej zapach jak w bardzo starą podróż,

jechać do niej przez obrazy, muzea,

najpiękniejsze wiersze i dymiące łąki.

Wędrować do niej przez pustkowia i wymarłe odkąd

wyjechała miasta, poczuć jak z miejsc cofa się

światło odkąd je opuściła. Jak śmierć wywraca je

na drugą stronę. Iść za muzyką jej ciała,

zbierać jej wszystkie ślady.

Coraz bardziej wchodzić w jej światło,

w zapach jej miłości.

 

***

Nad ranem

 

jest moje ciało wyłowione z nocy,

wyrzucone na brzeg i przykryte żaglem,

wróciłem, widziałem

dalekie kraje, poznałem nowe

zapachy i kolory,

wachlarze niemożliwych zdarzeń,

przepięknie przewidziane przypadki,

jestem, odesłali mnie i jestem,

jestem nieprzyjęty, przejęty nieprzyjemnym

przyjęciem, poruszony pożegnaniem,

owinięty w żagiel i zawrócony, zwrócony morzu,

jestem jeszcze

***

Albert Chmielowski, wieczór na Foksal.

Pasy światła, pasma przeczuć,

nie do końca zrozumiałe znaki.

 

Gdzie prowadzisz? Czego chcesz?

Dzisiaj wiersz tak bardzo przenikał się

z oddechem. Postacie z obrazu

biegały przed nami. Mnożyły się

przeniknięcia. Jeśli ty byłeś człowiekiem

to on, to w nim_________

 

Jak się pochyliłeś? W jaką dolinę

zszedłeś? Obejmuję cię w żebraku,

odwiedzam w więzieniu.

Leżysz w szpitalu i mieszkasz na ulicy.

To ty, brat cię poznał,

umył ci stopy.

***

trzymaj się, chwytaj się brzytwy

krzyża, rób to, co robiłeś, dalej ślij znaki

i posłańców, rozpalaj ogniska, zwracaj

na siebie uwagę. Niech dalej

wylatują z twoich ust modlitwy

i siadają na dłoni Boga, wołaj Boga po

imieniu, zapraszaj do siebie

 

***

Ten dzień też pójdzie w dym

i rozniosą go na butach przechodnie.

 

Ten dzień cały w pochodniach

masz jeszcze we włosach

i kącikach ust, jeszcze

 

spływa z ciebie cały w błyskach

i zapachach.

 

Rozdzielą nas, odbiorą nam siebie,

już wyciągają się po nas ich ręce.

 

Zapomnimy co nas dzisiaj spotkało,

rozmyją się nasze dłonie, rozmowy i listy.

Ogień przetoczy się po wszystkim.

Wiesz, że byłem dzisiaj szczęśliwy?

***

Pieśń

 

Nasze żagle,

nasze skrzydła splotą się.

 

Miłość spadnie na ludzi z nieba jak

niespodziewana wiadomość.

Ustaną bitwy i zatrzymają się

 

w powietrzu lecące kule.

Wybuchną powszechne powstania miłości.

W różnych częściach świata

dojdzie do zamieszek

spowodowanych czułością.

 

Będę szukał cię, w tym niebitewnym

zgiełku, będę zwiedzał

twoje wszystkie południki

i równoleżniki. Nauczę się ciebie

 

na pamięć. Ziemia będzie rzucać

dmuchawce do twoich nóg.

 

Będziemy podpalać miłością,

pałać jasnością. Podpiszemy

światłem tajne protokoły.

***

Jego krew szumiała

o miłość na wszystkich pasmach.

Miał dłonie całe

w pochylonym piśmie,

liście do ciebie.

 

W nocy jego serce

nadawało szyfrem w niebo

niekończące się depesze,

na które ono odpowiadało

długimi i krótkimi błyskami.

 

***

Nie umieliśmy grać w ich gry.

Wzór na świat, którego uczyli nas w szkole

ciągle wylatywał nam z pamięci.

 

Mieliśmy motyli naskórek.

Góry we mgle były dla nas

jak złożone dłonie anioła.

 

W twarzach wszystkich pięknych

kobiet tak naprawdę szukaliśmy Boga,

ale o tym nie wiedzieliśmy.

 

Wypisano nas ze świata

zanim się z niego wypisaliśmy.

Byliśmy wyjęci spod prawa meldunku,

ciążenia i wiatru.


Podręcznik do żucia życia

pozostał dla nas tajemnicą.

Znowu się nie nauczyliście mówił świat.

Znowu będziecie musieli zostać

w szkole po lekcjach.

 

Więc zostaliśmy.

Po jej korytarzach błąkamy się do dziś.

***

 

Bo nasze splątane oddechy

to wiszące ogrody.

Która jesteś świergotem traw

i nie ma jak cię napisać,

bo już zstępuje się za tobą

nieme światło.

 

Której skowronki świętować

i ślady zamykać w dłoni,

ale samą nie teraz,

nie w tym wierszu.

 

***

Pustka zwalnia spust

i daje upust fali.

I niesie mnie to

 

i poddaję się

temu. Nadaję wodzie

imię miłość,

ratuję się nazywaniem.

 

Uzupełniam brakujące

elementy światła. Myślę

o naszych ciałach

jak dwie krople

bez końca szukające

się na szybie.

 

***

Śnieg

 

w jego sercu topniał, ciekł,

zalewał piwnice, piętra.

Nikt nie rozśnieżył się do niego.

Nie rozmarzyły się do niego żadne ręce.

Choć chciał śniegiem obdarowywać,

rozjaśnić się dla kogoś na oścież.

Na razie tulił do siebie sople

lodu, komety.

Czasem ze wszystkich

sił rzucał za siebie dwa cienie.

 

***

Ocal w sobie kolędę,

przełam się z kimś sobą.

 

Pozapalaj światełka

w oknach i oczach.

Niech miłość zatopi

miasta, łąki.

 

Chłopczyku, gwiazdeczko,

świeć.

 

***

A jego złożone

dłonie dymią się w niebo,

rozgarniają chmury.

 

Latawce jego

rąk na modlitwie

płyną w niebo, znaczą.

 

I tęcza się przechyla,

on ocieka tęczą.

 

***

 

Wypełnij mnie.

Potrzebuję odrobiny Boga,

strzępu światła.

 

Niech moje wiersze

dymią się do ciebie.

 

W pokoju zalanym nocą

zapal mi jedną zapałkę,

podaruj jedną niezapominajkę.

 

***

I wtedy w nim słychać chóry.

W małym chłopcu z trzepoczącym

sercem, który przyklęknął

na końcu kościoła.

 

***

                                    Tadeuszowi Różewiczowi

 

dwaj starzy poeci

dwa wyrzucone

na brzeg wieloryby

 

morze zaszumiało

ich spojrzenia i wiersze

 

dwaj niedzisiejsi poeci

którzy wbrew wszystkiemu

wierzą że piękno jest

widzialnym znakiem dobra

a czułość wciąż potrzebna

 

dwaj starzy poeci

idą po plaży

jak dwie mewy

ze złamanymi skrzydłami

złamanymi piórami

 

przerażeni światem

prostują skrzydła

poprawiają pióra

i odlatują

 

***
Modlitwa

Dziewczynko za zapałkami
módl się za nami
Monstrancji lampko
tajemnicza westalko
włosów pochodnio
dziewczynko pogodna
Rusałko rzeczna
kładko niebieska

Dziewczynko z zapałkami
módl się za nami

Słowianko w chustce
z palmami na odpuście
Pastuszko bosa
z wrzosami we włosach

Dziewczynko z zapałkami
módl się za nami

Gdy masz trochę czasu
Gdy Mały nie płacze
Gdy spacerujesz po niebie
Przytul mnie czasem do siebie

***

Po deszczu

A listek brzozy
to będzie statek wielki,
którym ocean kałuży
przepłyniemy w drodze po muszelki.

Na takim listku tatko
mój kiedyś zwiedził świat cały.
Dzisiaj to zdarza się rzadko,
kiedyś tak dawniej bywało.

Płyniemy już długo,
chyba od podwieczorka.
Aż widać w końcu zieloną smugę
krainy o siedmiu portach

***

Krótka i  dramatyczna  historia ludzkości z uwzględnieniem epok literackich

W antyku

ludzie nie mieli pamięci zaniku.

W średniowieczu

opierali się na żonie lub na mieczu.

W renesansie

zasypiali w kinie na seansie.

W baroku

myli się raz do roku.

W oświeceniu

mówili przeważnie o jedzeniu.

W romantyzmie

zapomnieli o mimetyzmie.

W pozytywizmie

nie chcieli słyszeć o negatywizmie.

Ludzie Młodej Polski

straszyli dzieci Świętochowskim.

W dwudziestoleciu

słuchali jak wróble lecą.

We współczesności

poddawali się każdej nowości,

a zwłaszcza postmodernistyczności,

z której zostaną same ości.

 

***

Łąka pod Liwem wstępuje w niebo.

Opuszczają się świetliste dmuchawce,

czajki unoszą jej płótno do góry,

dymią się trawy.

 

Światło  kapie z witraży drzew

nie uczynionych ludzką ręką.

Żadne z ziaren ziemi

nie wskazuje na siebie.

Najmniejsze włókno trawy

wstępuje do chwały.

***